czwartek, 28 lipca 2011

Słabym reflektorem w mrok


Subkultura gotyku. Czym jest? Czy jest to kolejny dziwny twór współczesnej trudnej młodzieży za wszelką cenę dążącej do bycia zauważonym? Czy może jest odpowiedzią na dzisiejszy pęd świata i próbą zwrócenia uwagi na piękno? A może jest po prostu pseudo-ideologią dopasowaną do muzyki i trupiego makijażu. Witajcie w mroku, według jego twórców miał przynajmniej po części odpowiadać na te pytania. Ja po jego obejrzeniu mam ich jeszcze więcej niż miałem dotychczas.
Witajcie w mroku to dokument. Reżyser robi wywiady z przeróżnymi ludźmi, uważającymi się za gotów. Jedni z nich prowadzą własne biznesy, inni są jeszcze w liceum. Wszystkich łączy zamiłowanie do mroku, śmierci i piękna oraz wspólne imprezy jak np. Castle Party w Bolkowie. Przedstawiają oni swoje historie związane z "filozofią" gotyku oraz swoje poglądy na świat. 

Witajcie z mroku to przedziwny twór. Myślę, że zrobiony w odpowiedni sposób. Jeżeli laik obejrzy ten film to dowie się o: a) grupie dziwnie wyglądającej młodzieży rozmiłowanej w śmierci i wszystkim co mroczne, b) muzyce, która choć bardzo w Polsce popularna, szerszemu gronu jest kompletnie nie znana, c) tym, że można być na tyle dziwnym, żeby dewizę "powoli umieram od urodzenia" traktować jako życiową filozofię. Natomiast człowiek, który nie jest laikiem i jest świadomy poszczególnych elementów i wielu innych rzeczy na temat gotów i ich subkultury, dostanie chaotyczny obraz subiektywnych wypowiedzi. Rozbieżność jakościowa jest ogromna, bo część z nich to kompletne kretynizmy znudzonych, neurotycznych nastolatków (wampir energetyczny), a inne natomiast prowokują do stawiania pytań o rzeczywistą "ideologię" gotyku i sposób na życie.
Nie ulega wątpliwości, że goci to bardzo barwne postacie. Cała otoczka subkulturowa jest również bardzo bogata. Wydaję mi się, że Witajcie w mroku rzuca jedynie blade światło na tą dziwną subkulturę. Nic nie wyjaśnia, bo ludzie, którzy uważają się za gotów, wielokrotnie sobie nawzajem sobie przeczą. Wydaje mi się, że taka konwencja filmu była zamiarem reżysera. No bo jak poznać subkulturę, kiedy osoby "reprezentatywne" same do końca nie wiedzą czym ona jest?
Nie uważam się za gota i nigdy nim nie byłem. Jednak bardzo chętnie słucham takiej muzyki i czytam książki o podobnej tematyce. Mnie Witajcie w mroku pozostawił jedynie z kolejnymi pytaniami. Być może komuś coś wyjaśni. W każdym razie, polecam, bo to nietuzinkowy i dość nietypowy obraz na naszym podwórku.

Z siekierą w zamku strachu

Jako dziecko człowiek wpada na róże pomysły. Mnie wielokrotnie (nawet teraz) wpada pomysł, żeby zostać gdzieś na noc. Chodzi mi tutaj o sklepy, magazyny lub inne miejsca tego typu. Wydaję mi się, że każdy miał przynajmniej raz w życiu taką myśl. Chęć spędzenia nocy wielokrotnie kołatała mi kiedy do mojej miejscowości przyjeżdżało wesołe miasteczko. To by było coś, móc całą noc jeździć na kolejkach czy samochodzikach (wybaczcie naiwność - byłem dzieckiem). Potem jakimś cudem obejrzałem The Funhouse, później przeczytałem Tunel Strachu i niedawno znów powtórzyłem seans The Funhouse. Te zabiegi skutecznie i myślę, że chyba na całe życie wybiły mi z głowy chęć nocowania w takim miejscu jak wesołe miasteczko.

Kiedy w małej mieścince pojawia się wesołe miasteczko jest to doskonała okazja dla czwórki młodych amerykanów, aby poszaleć na karuzelach, porozbijać samochodziki czy zwiedzić zamek strachu. Jak to bywa w pewnym wieku jest to również doskonała okazja do sprawdzenia co dziewczyny noszą pod bluzkami. Tak również dzieje się i tutaj i grupa mocno podgrzanych młodych ludzi postanawia pobaraszkować w zamku strachu w wesołym miasteczku po jego zamknięciu. Można było z tego zrobić zupełnie inny gatunkowo film, ale tym razem wesołe miasteczko jest zupełnie inne, a pomysł spędzonej w nim nocy okaże się wyjątkowo pechowy...
Uwielbiam klimat lat osiemdziesiątych. Jeśli dodać do tego grupę krążącą po lunaparku przed psycholem (chyba nie zepsułem nikomu zabawy?), to wydawać by się mogło, że jest idealnie. No cóż, nie jest.
Bezsprzecznie można powiedzieć, że film ma świetny klimat. Odpowiednio poprowadzona fabuła zmierza ku widomemu finałowi cały czas podgrzewając atmosferę. Praktycznie połowa filmu jest rewelacyjna. Aż do pojawienia się czegoś z czym będą musieli zmierzyć się młodzi ludzie.
Tutaj znajduje się największy zgrzyt tego filmu. Nie chce nikomu psuć frajdy, więc powiem tylko, że takie rozwiązanie sprawy i taka postać mordercy u mnie wywołała salwy śmiechu i poczucie żenady niż strachu przed tym czymś. Nie wiem jak inni odbierają postać mordercy, ale ja bardziej bałem się czarnego (początkowo) charakteru w Goonies...
Tak czy siak film warto obejrzeć. Albo jeszcze lepiej: najpierw z rana przeczytać powieść Koontza, później obejrzeć film, a wieczorem wybrać się do wesołego miasteczka. Wszystko naraz powinno sprawić, że z dozą nieufności wjedziemy dziwnym wózkiem do zamku strachu, Kto wie, co może się tam kryć?

czwartek, 21 lipca 2011

Nie samym horrorem człowiek... Cz. 1

Jako, że nie samym horrorem człowiek żyje, to chciałem zacząć dzielić się pozycjami, które z gatunkiem moim ukochanym nie mają nic wspólnego, a jednak robią na mnie wrażenie.
Dzięki kobiecie mojego życia mam okazję zapoznać się z filmami i książkami, których normalnie sam najprawdopodobniej nigdy nie wziąłbym z półki. Ona natomiast nie raz podsuwa mi daną pozycję pod nos, nagabując subtelnie, że widziała i że warto, że dobre, lub nie widziała a może być ciekawe. Niewypał zdarzył się może ze dwa razy, ale w zdecydowanej większości było to kapitalne kino.
Podobnie jest w przypadku filmu, który na swój prosty sposób mnie oczarował. Wszystko będzie dobrze to kawał świetnego polskiego kina, które tak rzadko gości na rodzimych ekranach. A szkoda.
12-letni Paweł zawiera układ z Matką Boską. On przebiegnie w pielgrzymce na Jasną Górę ok. 500 kilometrów, a ona przywróci zdrowie jego chorej na raka matce. Przekonany do swego pomysłu i pełen nadziei chłopiec wyrusza w morderczą podróż. Żeby nie było nudno, "eskortuje" go alkoholik, który jest jego nauczycielem WF-u.
Czym zachwyca ów obraz, ktoś spyta. Nadzieją, nieśpieszną akcją, naturalnością postaci i sytuacji, realizmem i grą aktorską. Jestem zdania, że w Polsce mamy wielu wybitnie uzdolnionych aktorów. Niestety większość z nich, aby mieć za co żyć, zmuszona jest to pracy z debilowatymi scenarzystami i reżyserami, chcącymi zrobić kretyńskie Hollywood. Ten film mnie w tym utwierdza. Aktorsko jest wręcz idealnie. Robert Więckiewicz wielkim aktorem jest, co do tego wątpliwości nie ma. Adam Werstak świetnie mu dorównuje, pomimo, że pojawia się pierwszy raz na ekranie. Wszyscy inni grają naprawdę bardzo dobrze.
Ten film to taki słodko-gorzki obraz ludzkiego życia. Nadzieja, którą duża część ludzi żyje okazuję się płonna, ale jednocześnie jest jedynym elementem egzystencji, pozwalającym na dalsze życie. Ten film toczy się leniwie, do bólu naturalnie. Tutaj nie ma miejsca na patetyczne mowy, wzniosłe gesty czy inne bzdury. To film o życiu. Paweł nie pokonuje tej drogi w sposób cudowny. Nie, zdziera skórę stóp do krwi. Okupuje to widocznym na ekranie bólem. Nauczyciel Andrzej nie budzi się cudownie z podłego nałogu, walczy, ale walczyć można również do pijackiej śmierci.
Nie chce za dużo zdradzać. Powiem tylko, że Wszystko będzie dobrze to piękne kino. Bezpretensjonalne, spokojne i uczciwe wobec widza. Bez zbędnej plejady gwiazd, w zamian z aktorami debiutantami. To piękna opowieść o nadziei, miłości, szczęściu, nieszczęściu i smutku. Jakkolwiek patetycznie to nie brzmi to film o życiu. Piękny film o życiu.

W bunkrze strachów wszelkich

Łatwo ulegam moim kapryśnym klimatom horroru, więc tu o kolejnym filmie z II wojną światową w tle. Bunkier SS, tak często mylony ze znakomitym Bunkrem i często z nim niesłusznie porównywany, obrzucany jest błotem na lewo i prawo. A ktoś dopatrzył się idiotyzmów fabularnych, nieścisłości historycznych czy nawet szczegółów militarnych. Wszystkim, którzy go oczerniają, z pełnym szacunkiem dla wzajemnych różnych gustów pokazuje środkowy palec. Moim zdaniem film ma klimat jak cholera i co najważniejsze straszy.
Cofający się Szkopy trafiają do opuszczonego bunkra gdzieś w Belgii. Bez szans na odparcie ataku oraz bez środków do życia zaczynają rozpaczliwą próbę znalezienia wyjścia, prze które mogliby czmychnąć napierającym wrogim wojskom. Znalezienie wyjścia okazuje się jednak wybitnie trudne, a sam bunkier, można redefiniować i przestać nazywać "schronieniem".
Bunkier SS działa na wyobraźnię. Przynajmniej na moją zadziałał. Nie dlatego, że jest to obraz wybitny czy fantastycznie zrealizowany. Dlatego, że żyjemy w pięknym kraju, który usiany jest takimi bunkrami. Sto pięćdziesiąt metrów od mojego rodzinnego domu znajduje się bunkier, który do dziś mnie przeraża i do którego za nic bym nie wszedł. Bunkier SS nie poprawił tej sytuacji, a jedynie ją wzmocnił uczucia sprzeciwu.
Po raz kolejny jest to jeden z filmów, w których niespecjalnie dużo się dzieje, a klimatem straszy. Izolacja, ciągłe poczucie zagrożenia, brak możliwości wyjścia z piekielnego bunkra. Do tego dochodzą postacie snujące się wewnątrz, odgłosy innych ludzi, których absolutnie powinno tam nie być oraz wojenne wspomnienia i sny, z którymi w takich warunkach człowiek zaprzyjaźnia się najszybciej. Film nigdy nie był kasowym hitem, a raczej produkcją bardziej "kameralną", co nadaje mu specyficzny klimat, a samemu obrazowi wychodzi na duży plus. Jeżeli jestem w stanie przejąć się piątką Szkopów zamkniętych w tym cholernym bunkrze, to aktorsko jest w porządku. Można doczepić się pewnych kwestii logicznych, ale takie wyszukiwanie bezsensownych niuansów zepsuje jedynie radość z oglądania tego obrazu.
Podsumowując, jest to kolejne świetne połączenie tematyki II wojny światowej i horroru. Jest to kolejny obraz odbierany głównie sensualnie. Dla osób wymagających flaków i akcji na ekranie - kompletna nuda. Dla innych, którzy cenią klimat, tematykę - w sam raz. No i po raz kolejny powtarzam, rozglądnijcie się wokół siebie, a na pewno znajdziecie coś podobnego do budowli w filmie. A po seansie pora a małą eksplorację.

W dół, coraz głębiej

Powiadają, że najgorszą śmiercią jest śmierć przez uduszenie. Powolne odczuwanie braku tlenu przez każdą komórkę ciała. Rozpaczliwe próby znalezienia dodatkowego źródła powietrza. Gorsza o tej śmierci może być jedynie świadomość, że takowy koniec nastąpi prędzej czy później. Idąc tym tropem można zastanawiać się co czuli marynarze Kurska, ale wydaje się to bezcelowe. Człowiek nie potrafi sobie takiej rzeczy wyobrazić. Może mieć na jej temat mgliste pojęcie obracać je w filmy takie jak Ciśnienie. Oczywiście do czasu, kiedy kapryśny los wyznaczy go, aby spróbował tego, co tak bardzo chciał odkryć.
Te pseudofilozoficzne rozważania są niejako wstępem do filmu, który zrobił na mnie spore wrażenie. Ciśnienie, jak wcześniej wspomniano to film o łodzi podwodnej, która podczas II wojny światowej, która ratuje młodą lekarkę z opresji, a wraz z nią jeszcze jednego żołnierza. Ratuje to powiedziane nad wyrost, gdyż sama łódź stanowi dla członków załogi śmiertelną pułapkę. Oni sami dla siebie również.
Ach, któż nie zwariowałby płynąc w głębinach metalową kapsułą, wiedząc, że w razie wypadku próżno szukać pomocy czy ratunku, a można jedynie przygotować się na śmierć? O tym właśnie jest Ciśnienie. Oczywiście nie dosłownie.
Film przesiąknięty jest wilgotnym, dusznym i mrocznym klimatem. Mnie samego przeraża ciemność głębin, a w tym filmie jest to niemal namacalne. Skrzypienie łodzi, dziwne dźwięki, spowijająca wszystko czerń, rozświetlana małymi płomykami lamp. Wszystko okraszone niepokojącą atmosferą. Kolejny obraz, w którym widz może poczuć zaciskającą się na na gardle pętlę strachu. Stosunki między załogą zaczynają się psuć, co jest niemal naturalne w chwili zagrożenia, które nieustannie towarzyszy ekipie tej morskiej kapsuły.
Aktorsko i fabularnie bez zarzutu. Poprowadzony w odpowiednią stronę, wyważony i odpowiednio zrealizowany film.
Siłą Ciśnienia jest bez wątpienia klimat. Mam wrażenie, że film kręcony był po to, żeby widz poczuł na skórze wilgoć z nieszczelnych grodzi, żeby zahuczało mu w głowie z chwilą schodzenie coraz głębiej i głębiej i żeby zastanowił się co mógłby zrobić w sytuacji, w której znaleźli się bohaterowie filmu.
Komu polecić. Absolutnie każdemu. Dla mnie połączenie militarystyki (na której kompletnie się nie znam), II wojny światowej i horroru, thrilllera czy science-fiction to mieszanka, którą kupuję niemal w każdej postaci. Oczywiście nacinam się wielokrotnie, ale zaświadczam, że po obejrzeniu Ciśnienia nic takiego nie grozi. Oglądać!

czwartek, 14 lipca 2011

Twoja czaszka to jego trofeum

Dżungla, tragiczny upał, koszmarne robactwo. Do tego banda uzbrojonych po zęby partyzantów w obozie, który musimy rozpieprzyć. Brak wsparcia, a w dokumentach prawdopodobna adnotacja o "misji samobójczej". Może być jeszcze gorzej? Oczywiście. Kiedy cały pakiet koszmaru blednie przy czymś, co zaczyna polować nas polować. Coś czego nie widać, ale stale czuć tego obecność. Coś co przychodzi niezauważone, a nas bierze jako trofea. Brzmi znajomo? Oczywiście Predator.

Nie wiem czy jest jakikolwiek sens, żeby przedstawiać komukolwiek fabułę, ale w razie gdyby trafił się ktoś kto... Nie, brakuje mi pomysłu. Każdy zna ten film, przynajmniej szczątkowo.
Zacznę od tego, że Predatora widziałem po raz pierwszy z nieśmiertelnym dubbingiem niemieckim na odstawiającej harce taśmie VHS. Arnie śmigał po dżungli wrzeszcząc w ojczystym języku i strzelając na lewo i prawo, a ja, zachwycony gówniarz aż podskakiwałem z radości na kanapie, kiedy dziurawił wrogów. Tak było do momentu, kiedy na scenie nie pojawił się tytułowy bohater. Pamiętam, że już sama obserwacja wywołała ciary na plecach, a kiedy nastąpiła finałowa konfrontacja, to prawie narobiłem w gacie na widok genialnej postaci predatora. Po około piętnastu laty uczucie przy seansie Predatora są niemal identyczne. Dalej odczuwam dziecięca fascynację akcją zorganizowaną w obozie partyzanckim. Naiwnie podziwiam siłę faceta z dziwnym akcentem ("Get to the choppa - genialne!") oraz czuje się wybitnie nieswojo, gdy zaczyna się cała kołomyja z predatorem.
Ktoś powie magia kina lat osiemdziesiątych. Ja powiem raczej magia obrazu McTiernana, Arnie'go i śp. Kevina Petera Halla w cudowny sposób wcielającego się w rolę potwora z kosmosu. Faceta uważam za geniusza, bo żeby zagrać tak przekonująco w kostiumie w takim upale, jaki panował na planie, trzeba być albo wybitnie uzdolnionym albo mieć potwora w sobie.
Predator to dla mnie absolutna klasyka kina z pogranicza horroru , science-fiction i sensacji. Absolutnie genialny pod każdym względem i przy tym banalnie prosty. Oprócz filmu polecam również dokument If it bleeds, we can kill it, który ilustruje ile zostało włożone, by ten film wyglądał jak wyglądał.

Na kawce u Stephena Kinga

Jako że horror, jak wspominałem kiedyś istnieje dla mnie w wielu różnych dziedzinach kultury i nie objawia się tylko krwią, ciemności itp., więc proponuję Wam dziś dokument o pisarzu, którego zna każdy. Stephen King bo o nim mowa w dokumencie Who's afraid of Stephen King aka Shining in the dark zdejmuje maskę i opowiada o sobie. Pisarza ciężko nakłonić do prywatnych i bolesnych zwierzeń, niemniej jednak tutaj odkrywa przynajmniej część kart. Gdzie tu horror i co ta pozycja robi na tym blogu? Primo, pisarz ten uznawany jest od lat za króla horroru, secundo, w świetle owego dokumentu widać jak duża część grozy, którą pisze King, jest odbiciem jego własnego życia i lęków.

(źródło: www.stephenking.pl)
Dokument zrealizowano w 1999 roku, na krótko przed wejściem ekranizacji Zielonej mili na ekrany kin. King już był marką. Nazwiskiem, które dźwięcznie odbijało się w głowie każdego fana grozy, ale i nie tylko. Z tego życiowego miejsca mistrza horroru, poznajemy jego przeszłość. Od dzieciństwa do "wczoraj". King śmiało opowiada o wszystkim czego doświadczył w życiu. W szarej bluzie, w okularach, nieco "podtatusiały" pisarz bez żadnych ogródek opowiada o rzeczach, które nawiedzają go od lat. Nie chcę psuć wrażeń z tego dokumentu, dlatego oszczędzę sobie i Wam jakiekolwiek spojlery. Sam dowiedziałem się mnóstwa ciekawych rzeczy o jednym z moich ulubionych pisarzy. Ba, czytając książki np. Lśnienie po tym dokumencie zacząłem dostrzegać metaforyczność postaci, miejsc i mnóstwa innych rzeczy. King stanowczo mówi, że uwielbia opowiadać historie - dlatego pisze. Widać jednak, że jego pisarstwo ma wartość terapeutyczną dla niego samego.
Zachęcam do obejrzenia tego dokumentu przede wszystkim fanów pisarza. To naprawdę gratka dowiedzieć się czegoś więcej o człowieku, z którym spędziło się nie jeden wieczór czy noc. Posłuchać takie gwiazdy jak Tom Hanks, Kathy Bates czy Peter Straub opowiadający o pisarzu z Bangor. Warto również posłuchać na podstawie jakich inspiracji powstały jego najlepsze dzieła. Wreszcie polecam również konfrontację fikcji, którą tworzy Stephen King z jego doświadczeniami życiowymi. Można dojść do naprawdę ciekawych wniosków i nieco inaczej spojrzeć na literaturę, którą tworzy. Moim zdaniem sprawdza się to, kto kiedyś powiedział ktoś mądry, że każda książka jest na swój sposób autobiograficzna i każdy pisarz zostawia w niej część siebie.

środa, 13 lipca 2011

Przepraszam w wersji krwawy biznes

Własna firma. Koniec z etatami, wstawaniem o świcie, nudnej, bezsensownej pracy. Któż, wśród ludzi, którzy tak pracują nie marzy o własnej działalności gospodarczej? Żeby się uniezależnić, żeby widzieć efekty własnej ciężkiej pracy, żeby być docenianym poprzez zmiany na koncie. Przyjemna perspektywa. Tak też myśli czterech berlińczyków z powieści Sorry Zorana Drvenkara, zakładając własną firmę. Zoran Drvenkar powieścią Sorry udowadnia, że takie przedsięwzięcie nie jest tylko ryzykowne, ale może być śmiertelnie niebezpieczne.

Grupa przyjaciół, którzy jakby minęli się z ustaleniem życiowego celu i ambicji któregoś dnia wpada na genialny - ich zdaniem - pomysł, aby założyć agencję specjalizującą się w profesjonalnych przeprosinach. Jako że firma pojawia się jako pierwsza na rynku, biznes rusza z kopyta i niebawem nasza wesoła grupka zmienia lokal z ciasnego mieszkania, na willę nad jeziorem. Z jednego zamówienia na drugie Kris, Wolf, Tamara i Frauke stają się nieco bardziej zamożni i coraz bardziej profesjonalni. Pewnego dnia dostają zlecenie na przeprosiny kobiety. Wydawać by się mogło, że to standardowe zadanie, ale z czasem okazuje się, że jest zupełnie inaczej. No, bo jak przeprosić kogoś kto nie żyje?
Książka przeleżała u mnie sporo. Dopiero moja żona zachęciła mnie do jej przeczytania. Jako że irracjonalnie wzbraniałem się przed tą powieścią, do lektury siadłem kręcąc nosem. Szybko jednak tytułowe sorry wypłynęło ze mnie w kierunku Drvenkara. Od dawna żadna książka nie pochłonęła mnie w takim stopniu, jak ta powieść.
Sorry to rasowy, mocny i brudny kawał świetnego thrillera. Ciekawy stylistycznie, sprawnie przeskakujący z gawędziarstwa do języka wybitnie oszczędnego. Szafujący typem narracji i bogaty językowo. Nawet gdyby historia była słaba, to warto chwycić za książkę dla tych elementów. Ale nie jest.
Historia przedstawiona w Sorry to nietuzinkowe podejście do moralnego pytania o czyny, konsekwencje. Niech Was nie zwiedzie i nie zniechęci to filozoficzne rozważanie, bo zaczynamy je roztrząsać, kiedy złapiemy oddech po przeczytaniu całości.
Wypełniona akcją, świetnymi dialogami i kapitalnie opowiedzianą historią książka Drvenkara, trafia również mocno w poletko literackiej grozy. Oprócz makabrycznych opisów, wysokie ciśnienie i poczucie zagrożenia czy osaczenia to stałe elementy Sorry.
Zoran Drvenkar to autor zupełnie u nas nieznany, więc wydanie jego pierwszej na polskim rynku powieści powinno zaowocować chęcią poznania autora. Mi pozostaje jedynie zachęcić, ponieważ - bez żadnej ściemy - to naprawdę cholernie dobra książka!

środa, 6 lipca 2011

Klimatyczny zwrot ku przeszłości

Jak każdy lubię czasem sięgnąć po coś zupełnie obcego. Zaszczytny Amber miał swojego czasu piękny zwyczaj przedstawiania polskiemu czytelnikowi autorów grozy zupełnie u nas nieznanych. Do tego wprowadził ich na rynek w serii graficznej nawiązującej do kapitalnych wydań choćby Deana Koontza. O poziomie poszczególnych autorów dyskutować nie będę, bo nie zapoznałem się ze wszystkimi. Na jednym sparzyłem się niemiłosiernie (będzie o tym mowa przy innej okazji), natomiast drugi mnie... nie rozczarował. Jonathan Aycliffe i jego Szepty w ciemności to nic rewelacyjnego, ale czas poświęcony na lekturę tej powieść także trudno uznać za stracony.

Fabuła kręci się wokół leciwej Charlotte, która opowiada swoją historię. Ponura, niesprawiedliwa i brutalna przeszłość odciska swoje piętno na młodej dziewczynie, czemu daje wyraz przez dużą część powieści. Sytuacja zmienia się gdy Charlotte trafia do domu Ayrtonów i tutaj mamy jądro powieści. Stare tajemnicze domostwo, oplecione mgłą i bluszczem, noc, pohukiwania sowy itd. itd. Dom skrywa tajemnicę, którą Charlotte będzie musiała odkryć.
Jonathan Aycliffe napisał powieść odwołującą się chlubnie do tradycji opowieści gotyckich. Większość energii i środków została poświęcona konsekwentnemu budowaniu klimatu starego wiktoriańskiego domostwa. Jako że panu Aycliffe'owi jedna rzecz wychodzi dobrze kosztem drugiej, fabuła nieco kuleje.
Nie przeszkadza to natomiast w żaden sposób rozkoszowaniu się powrotem do stylistyki powieści gotyckiej. Czytelnik razem z bohaterką wędruje po domu ciemnymi korytarzami, nasłuchuje ciszy i odwiedza stare pokoje wypełnione wielkimi księgami.
Słowem podsumowania - Drogi Czytelniku, jeżeli masz ochotę na powieść, która porwie cię fabularnie, wciągnie bez reszty i pozwoli zapomnieć o bożym świecie, to nie jest książka dla ciebie. Jeśli natomiast masz ochotę poczuć ducha wiktoriańskiego (jakież to piękne i mocno nadużywane słowo) gotyku, tak jak ja miałem, kiedy sięgałem po Szepty w ciemności, to pozostaje mi cię tylko subtelnie zachęcić.

Rozczarowująca (nie)znajomość

Ktoś powiedział kiedyś, że najgorszym rodzajem zbrodni jest zbrodnia bezsensowna. Niczym nieumotywowana. Coś w tym jest, bo w opinii społecznej łatwiej "przełyka się" zbrodnie z wyraźnym motywem niż kolejne morderstwo bez wyraźnej przyczyny. Nic dziwnego, że ów temat wziął na warsztat gatunek horroru. Pokazanie bezsensu zbrodni to sztuka. Takową miałem nadzieję zobaczyć podchodząc do Nieznajomych. Zamiast tego obejrzałem płytki i nudny film, do którego nigdy już raczej nie wrócę.

O co chodzi? Ano, chodzi o parkę młodych gołąbków. Spędzają oni weekend w domku w lasach i na weselu przyjaciółki. Kiedy ogarnięty romantycznym szałem chłopiec oświadcza się swojej wybrance na weselu, on wypina się (nie w tym sensie) i odrzuca oświadczyny. W gęstej niezręcznej ciszy wracają d domku w lasach. Gdy sprawy stosunków międzyludzkich zaczynają iść ku lepszemu, ktoś przerywa spektakl miłości, żeby odstawić repertuar na zupełnie inny tor.
Film ponoć oparty na prawdziwej historii. Jeśli tak, to jest to przerażające. Ale historia prawdziwa, bo wiąże się z tragizmem i śmiercią ludzi. Natomiast interpretacja w Nieznajomych to nudny do granic możliwości obraz, który oprócz dwóch, trzech scen (dosłownie) nie ma nic do zaoferowania. Fabuła rozwija są nieźle. Widz doskonale wie, że idylla w małym domku nie będzie trwała wiecznie i z chorą satysfakcją czeka na działania grupki degeneratów. I co? I nic.
Biegają, krzyczą, chowają się, a irytacja paruje uszami. Rozumiem zamysł reżysera. Ukazać człowieka jako niezdolnego do obrony w pewnych sytuacjach. Bezradność, nieumiejętność itd., ale ludzie litości. Ten film nie dość, że nudny to jeszcze głupi. Człowiek śledząc poczynania bohaterów zaciska odruchowo zęby i ostatkiem sił przełyka soczystą wiązankę, która przeznaczona jest dla ofiar.
Nielogiczny, płytki, głupawy i do tego tragicznie nudny. Tak jak pisałem wyżej, uważam, że oprócz kilku początkowych scen ten film nie ma kompletnie nic do zaoferowania. Nieznajomych wystrzegać się jak ognia!

wtorek, 5 lipca 2011

Urban Ex czyli jak się nie bać opuszczonych budynków

Niektórzy zbierają znaczki, inni chodzą po górach lub jaskiniach, jeszcze inni spędzają godziny nad modelem średniowiecznych miast z zapałek. Słowem: hobby każdy ma lub powinien mieć. Czasem dziwne, czasem śmieszne, a czasem wywołujące dreszczyk emocji. Do takich hobby można zaliczyć upodobanie do zwiedzania starych, opuszczonych budynków, co ktoś pieszczotliwie nazwał Urban Explore. O takich właśnie ludzkich upodobaniach mówi książka Infiltratorzy twórcy nieśmiertelnego Rambo, Davida Morrella.
Grupka ludzi pod przewodnictwem profesora wchodzi na teren byłego uzdrowiska i domu wypoczynkowego. Miejsce zamknięte od dawna kryje w sobie wiele tajemnic, ale to co znajdzie nasza urocza grupa znacznie przekroczy ich oczekiwania.

Podobała mi się ta książka. Tak prosto z mostu. Morrell pisze niezłe czytadła. Akcja rusza od pierwszych stron, a autor śmiało prowadzi czytelnika od tajemnicy do tajemnicy. Umiejętnie budowany nastrój i klimat, pozwala śmiało "wejść" w powieść, dzięki czemu nieraz odczuje się chłód starych murów czy zapach wilgoci z kanałów.
Do bohaterów nie ma co się przyzwyczajać, choć Morrell buduje te postaci całkiem nieźle, obdarzając ich nieraz świetnym tłem psychologicznym (jest tak i w tym przypadku). Nie jest to nic wybitnego, ale i tak autor bije niektórych na głowę.
Nieco naciągana nie psuje tak mocno zabawy przy lekturze tej powieści. Infiltratorzy to konsekwentnie zbudowany scenariusz do filmu. Błyskawiczna akcja, szczątkowe przemyślenie, nieco makabry i grozy i wychodzi całkiem niezła książka. Opisanych wyżej cech absolutnie nie należy traktować jak wad. To właśnie one sprawiają, że na kilka godzin znikamy w ciemnym, ogromnym i ponurym budynku, przemierzając z bohaterami korytarze pełne zaułków i rozwiązując z nimi zagadkę starego hotelu.
Jeśli kogoś kręcą klimaty Urban Ex nie powinien być zawiedziony. Jeśli ktoś szuka solidnego czytadła, również powinien być zadowolony. Wreszcie i maniacy grozy znajdą coś dla siebie, bo choć powieść Morrella to thriller, to solidna okraszona ponurym klimatem i dawką lekkiego horroru. Polecam!