czwartek, 28 kwietnia 2011

Śmierć jak wata cukrowa

Wirujące karuzele, diabelskie młyny, tony waty cukrowej i nieustające piski przerażonych dziewcząt - to oczywiście nieodłączne atrybuty wesołego miasteczka. Któż z nas nie kocha tych kiczowatych wymalowanych gęb klaunów na każdej z atrakcji, daremnych karuzeli w postaci okropnych koni? Któż nie lubi zapychać się watą cukrową, aby chwilę później skorzystać z atrakcji, jaką jest jazda głową w dół przez większość trasy? Wiem, wiem przesadzam. Lubię wesołe miasteczka. Może jakoś nie specjalnie mi do nich po drodze, ale jeśli natrafię  na takowe na wakacjach, to z miłą chęcią wejdę i rzucę okiem. Niestety lęk wysokości wyklucza mi jakieś osiemdziesiąt procent zabaw, ale zawsze zostaje strzelnica, zamek strachu i samochodziki do obijania.
Kiedy łażę między świecącymi i kręcącymi się atrakcjami zawsze przez głowę przelatują mi myśli, że wesołe miasteczko to kiczowaty raj dla psycholi, upatrujących swoje ofiary wśród rozbawionej gawiedzi. Uwielbiam też wszelkie opowieści o tej tematyce. Dawno temu widziałem The Funhouse Tobe'go Hoopera, a potem dowiedziałem się, że facet dzięki któremu poniekąd czytam taką literaturę napisał na jego podstawie książkę. Mowa oczywiście o książce Tunel strachu aka Wesołe miasteczko, a pan wyglądający zza kotary to Dean R. Koontz.
Tunel strachu przeczytałem lata temu i pamiętam, że wtedy żaden był ze mnie czytelnik, a książka mi się szalenie podobała. Była krew, był psychol, był lunapark. Kiedy minęły bezpowrotnie te beztroskie czasy, gdy człowiek nie zwracał uwagi na styl, język i wszystko inne, no co dziś zwraca nawet wbrew sobie, postanowiłem pana Koontza odświeżyć. Z oczywistych względów wybór padł na ową pozycję.
Rodzeństwo Amy i Joey są w domu terroryzowani przez matkę, religijną fanatyczkę. Pewnego dnia w ich mieście zjawia się wesołe miasteczko, w którym oboje widzą ucieczkę od chorobliwie apodyktycznej matki. Ten lunapark jednak ma dla tej dwójki o wiele więcej do zaoferowania.
I tyle jeśli chodzi o fabułę. Prosta do bólu i schematyczna. Aspekt fanatyzmu religijnego sztampowy i banalny. Postaci papierowe, akcja nawet na niezłym poziomie. Na poklask zasługuje facet, który ugania się za na wpół rozebranymi uczestniczkami atrakcji wesołego miasteczka.
Bądźmy szczerzy - ta książka to beton. Do bólu schematyczny, pisany na podstawie filmu, bez własnej charakterystyki. Ktoś zapyta: więc po jaką cholerę tracić na nią czas?
Odpowiedź jest bardzo prosta - bo jest urocza! Te wszystkie mankamenty dodają tej powieści uroku. Papierowa wersja thrillera klasy B lub C z wszystkimi grzechami gatunku, to idealny sposób na wzmocnienie przeświadczenia, że wesołe miasteczka to raje dla psychopatycznych morderców. Jeśli ktoś, tak jak ja, lubi takie historie, to na pewno będzie zadowolony. Oczywiście jeśli podda się urokowi prostego stylu Deana Koontza, przymknie oko na idiotyzmy w logice fabuły i postanowi się dobrze bawić. Dla mnie Tunel strachu to niezły substytut kiczowatej kolejki górskiej. Zapnijcie pasy, ruszamy!

Bo w życiu trzeba mieć cel

Każdy musi mieć w życiu cel. Jakikolwiek. Nie można - według przyjętych norm społecznych - po prostu spierdolić sobie życia, egzystując bezcelowo. Tak przynajmniej mówi nam dzisiejszy świat. Posiadanie celu sprawdza się również w innych wypadkach. Na emeryturze, gdy człowiek nie potrafi docenić ani zagospodarować wolnego czasu, który jest mu dany przez jaśnie panujących. Cel sprawia, że taki człowiek czuje się potrzebny. Przede wszystkim jednak w życiowych tragediach. Gdy dotknie nas nieszczęście, doskonale mieć wtedy cel, żeby móc zaprzątnąć głowę czym innym. Żeby nie myśleć o tragedii, która nas spotkała. Żebyśmy dalej czuli się potrzebni i metafizycznie wciąż kontynuowali to życie, które może wydawać się beznadziejne.
Takie też zamierzenie ma młode małżeństwo Craig i Elise, które w dość podłych okolicznościach traci jedynego syna. Dziecko zostaje brutalnie zamordowane przez faceta dla którego słowo "samokontrola" nie istnieje. Po aresztowaniu bardzo zły sąd wymierza zwyrodnialcowi karę 25 lat pozbawienia wolności. W tym momencie, dla szalejących z rozpaczy rodziców celem życiowym staje się zemsta i chęć zadania bólu sprawcy tej okrutnej zbrodni.

Komu z nas od czasu do czasu nie przemykają po głowie podobne myśli? Kto z nas, mając Hitlera na stole oparłby się wbiciu rozżarzonej igły w oko czy zerwaniu obcęgami paznokcia?
The Tortured w dość płytki sposób stara się polemizować z definicją samosądów w obliczu bezradności wymiaru sprawiedliwości. Cała historia ukazana w filmie to bardzo prosty i schematyczny sznurek pewnych zdarzeń, które nieuchronnie zbliżają się do oczekiwanego finału. W rzeczywistości ową schematyczność poczytać można na plus. Widz, który ogląda film tego właśnie oczekuje. Z całych sił chce przywdziać rzymskie szaty i skierować palec w dół. Czeka na moment, kiedy Craig i Elise wezmą sprawy w swoje ręce i tytuł filmu (choć nieco metaforyczny) w końcu zacznie odwoływać się do treści.
Wydaje mi się, że twórcy The Tortured nieco się pogubili. Z jednej strony chcieli ukazać motywacje rodziców do takiego działania, z drugiej zaś zaszokować widza sposobami zadawania bólu i mąk. W mojej ocenie średnio wyszło jedno i drugie. Spłycono mocno aspekt psychologiczny rzucając widzowi kilka scen, w których desperacja matki i ojca jest bardzo widoczna, ale ani to płynne, ani klejące się ze sobą. Aby podjąć decyzję o zostaniu czyimś panem życia lub śmierci, trzeba mieć naprawdę ważny powód. Nie wątpię iż mord na jedynym dziecku nie jest wystarczający. Jednak film mi tego nie ukazał.
Z drugiej strony zadawanie ran też nie należy do jakiś specjalnych fenomenów makabrycznego kina. Rzeczywiście jest parę scen, które mogą nieco zaniepokoić widza zdrowiem psychicznym twórców, ale nie ma tego za dużo.
Pozostaje pytanie cóż podmioty odpowiedzialne chciały tym filmem pokazać? Jeśli miał to być pstryczek w "american justice" to za mały, jeśli natomiast miał to być szokujący obraz, to do wcześniejszych dzieł Twisted Pictures sporo mu brakuje. Pomimo, że nie wiadomo o co dokładnie chodziło, film warto obejrzeć. Chociażby dlatego, żeby zaspokoić swoje mroczne i głęboko schowane przed światem pragnienie nieposkromionej zemsty, do którego oczywiście nikt z nas się nie przyzna.

czwartek, 21 kwietnia 2011

Soczyście, mocno i pięknie w ciemnym barwach

Jeszcze krótko na temat jednej z płyt, którą wprost uwielbiam. 

Blood Ritual to drugi krążek formacji Samael. Płyta to konsekwentny kawał świetnego black metalowego grania. Utrzymana w wolniejszym tempie brzmi bardziej wyraziście  i soczyście.  Tu nie ma miejsca na słabe kawałki. Każdy utwór przemyślany i konkretnie rozbudowany. Rewelacyjny diabelny wokal, ciężkie wolniejsze riffy i całość aranżacji, z której dosłownie sączy się mrok.
Podobnie jak w przypadku Cruelty and a Beast CoF, i tutaj mamy do czynienia z absolutnie przemyślanym i doskonale skomponowanym pomysłem. Przyspieszenia w odpowiednich momentach, spowolnienia dla utrzymania ciężkiego klimatu, wszystko w odpowiednich dozach pokazane w naprawdę piękny sposób.
Blood Ritual stanowi - oczywiście według mojej subiektywnej opinii - niejako kwintesencję tego, czym powinien być piękny, mroczny black. Pozostaje jedynie paść na kolana i wziąźć udział w tym piekielnym rytuale krwi.





Jeszcze dwa słowa ode mnie zanim zatopicie się w mrocznym świecie dawnego Samaela. Paradoksalnie ta płyta kojarzy mi się z koszmarnie upalnym latem. Stygnącym w nocy światem, dobrą książką, którą wtedy czytałem i otwartym oknem, przez które delikatnie sączył się chłód i mrok, którego na płycie aż pod dostatkiem.

Jak dresiarz z klasykiem tańczył

Lubię być mile zaskakiwany. A to przyjdę na stację PKP i pociąg będzie na czas. A to w księgarni dostanę książkę w dzień premiery. A to rozliczenie wody pozwoli na mniejszy rachunek. Miłe zaskoczenia, kto ich nie lubi? Działa to szczególnie mocno, gdy człowiek podchodzi do czegoś sceptycznie. Miłe rozczarowanie jest o wiele większe i przyjemniejsze. Podobne uczucie miałem przy spotkaniu z prozą Kuby Małeckiego.
Poprzednie pozycje takie jak Błędy czy Przemytnik cudu nieco mnie rozczarowały. Liczyłem na nowe objawienie w horrorze, a dostałem przyzwoite historyjki. Obie z ogromną ilością groteski i absurdu, który mocno mi przeszkadzał, szczególnie w Błędach. Po nową powieść Małeckiego sięgnąłem dlatego, że przeczytałem poprzednie i dlatego, że po A lubię mówić B, czasem też dodać C. Nie liczyłem na nic konkretnego. W momencie jak chwyciłem książkę w planie miałem zaledwie pięć - siedem stron. Wraz z pierwszym akapitem plany poszły w łeb. 


Grzesio Bednar to uroczy dresiarz. Kapkę wkurwiony na świat, na dziewczynę oraz na gości, którzy w pierwszy dzień pracy kasują mu telefon i przy okazji nos. Okazuje się, że sprawa jest na tyle poważna, że Grześ trafia do szpitala. Na sali szpitalnej towarzyszą mu Maruda - facet, który potrafi zamarudzić na śmierć, Kurz - biznesmen oraz tajemniczy pan Staszek, który wydaję się zrośnięty z powieściami Josepha Conrada. Wraz z rozwojem akcji w szpitalu zaczynają dziać się dziwne rzeczy. Nieco przypomina to stan paranioka, który nagle znajduje się w zamkniętym pomieszczeniu. Do tego pan Staszek zaczyna potężnie gorączkować. To jeszcze dałoby się przeżyć gdyby uroczy staruszek w majakach nie opowiadał własnej historii, która powoli staję się nieodłączną częścią Dżozefa.
Kuba Małecki napisał powieść, która oczarowuje. Pod każdym względem. Oczarowuje bohaterami, których widzimy jadąc do pracy tramwajem, mijamy na ulicy czy w knajpie. Dialogami, które są żywe zabawne i prawdziwe. Otoczeniem szpitalnym, tak smutno prawdziwym w naszych realiach, ale jednocześnie jakimś... pięknym. Niespodziewanymi wydarzeniami, pomimo, że kompletnie niezrozumiałymi to budzące autentyczną grozę. Przy tym reakcja na otaczającą rzeczywistość pozostaje normalna i realna, żadnego debilnego heroizmu czy innych prób wyjścia. Lekka akceptacja, niedowierzanie i przerażenie.
Z drugiej strony Dżozef to również opowieść Staszka, która z czasem rozwija się coraz mocnej stając się integralną częścią całej książki. Po przeczytaniu człowiek ma wrażenie, że właśnie przeczytał dwie książki jednocześnie, które w jakiś cudowny sposób się połączyły.
Dojrzałość, rewelacyjne postaci, świetne dialogi oraz poprowadzenie akcji. Kubie za Dżozefa należą się ogromne brawa. Połączenie klasyki, absurdu ze smutną nowoczesną rzeczywistością dało powieść soczystą i wartą każdej wolnej chwili. Brawo!

Zainfekowana kolba kukurydzy

Amerykańska prowincja. Któż, oglądając film dziejący się w takiej scenerii nie wzdycha na widok falujących pół kukurydzy? Któż nie chciałby znaleźć się w krainie zachodzącego słońca, przy stole z amerykańskimi farmerami przy misce zielonego groszku i ziemniaków, oraz parujących kolb owoców uprawy? Takie sielankowe życie może zwabić niejednego zmęczonego życiem obywatela JUESEJ. Może zwabić też zupełnie innych obywateli, niekoniecznie tego świata.

Film Opętani, to remake obrazu George'a Romero. W niewiarygodnie nudnym i spokojnym amerykańskim przybytku ludności zaczynają dziać się dziwne rzeczy. Ludzie zaczynają nosić broń i straszyć nią lokalne władze. Żony farmerów przebierają się za małe dziewczynki i raźnie pedałują przez opustoszałe ulice, a zdecydowana większość w ogóle nie kuma co się do nich mówi. Ogólnie rzecz biorąc, coś jest na rzeczy, a szeryf David Dutton wraz ze swoim zastępcą muszą stawić temu czoła.
Motyw wirusa zamieniającego ludzi w zombie lub tego typu stwory to motyw stary jak świat. Opętani pod tym względem nie wnoszą nic nowego. Wszystko, co widz widzi na ekranie gdzieś już było. Poza tym brak logiki aż kuje po gałkach ocznych. Z jednej strony mamy omamione zombie, z drugiej "hiper inteligentne" stwory polujące na innych. Piszę tu o zombie, bo takie odnosi się wrażenie podczas seansu, ale to raczej nazwa robocza. Wirus powoduje u ludzi agresję, umysłowy pustostan i wygląd zombie.
Forma inwazji wirusa oraz chęci kwarantanny jest pokazana tak nieudolnie, całokształt działań armii to jawna kpina, podczas którego człowiek łapie się za głowę, po czym macha ze zrozumieniem, mówiąc: "Spokojnie, to tylko amerykanie...".
Pomimo tego, całość broni się w jakiś pokrętny sposób, choć ledwo. Film jest mocno naciągnięty i przez to traci. Pomimo tego, że akcja pędzi obraz jest w stanie nużyć. Brak mu odpowiedniego wejścia, rozkrętu, a duża część scen z filmu w ogóle nie powinna się tam znaleźć.
Jeśli ktoś ma alternatywę dla tego filmu to śmiało można ją wybrać. Seans można zrobić sobie, gdy ktoś mieszka w miejscu przypominającym amerykańską prowincję. Przygotować sobie gotowaną kolbę kukurydzy, pomaślić, posolić i powinno pomóc.

wtorek, 19 kwietnia 2011

Co zdarzyło się w Nome?

Wczoraj zupełnym przypadkiem do łapek trafił mi Czwarty stopień. Słyszałem co nieco o tym obrazie, ale jakieś niezbyt pochlebne opinie. I tak sobie żyliśmy w błogiej nieświadomości, płyta spokojnie chodziła z rąk do rąk, ja spokojnie albo ją omijałem albo mijałem się z nią. Do wczoraj. Jako przygrywkę do innego horroru postanowiłem ocenić obraz sygnowany prze panią Jovovich.Do teraz zachodzę w głowę dlaczego ja i film tak długo żyliśmy w błogiej nieświadomości nic o sobie nie wiedząc.
Dr Taylor, psycholog traci męża, który silnie interesuje się dziwnymi zjawiskami w None na Alasce. Biedak zostaje zamordowany na oczach żony, a ona, używając wszystkich dostępnych sobie środków terapeutycznych, stara się przypomnieć twarz oprawcy. Żeby nie zapaść się w błędne koło rozpaczy i domysłów, dr Taylor stara się prowadzić w miarę normalne życie. Córkę, która straciła wzrok po śmierci ojca odprowadza do szkoły, dorastający syn obwinia ją o śmierć taty, a ona sama dalej wysłuchuje swoich pacjentów - ot, wypisz-wymaluj najzwyklejsza rodzina. Wkrótce ona sama zaczyna dostrzega punkty wspólne w opowieściach swoich pacjentów i zagłębia się w tajemnicę None, aby rozwiązać zagadkę miasteczka i śmierci męża.

Scenariusz niegłupi. Muszę przyznać, że z dużym zainteresowaniem śledziłem to, co działo się na ekranie. Oprócz scenariusza na klepanie ręka o rękę zasługuje sposób przedstawienia historii. Otóż jest ona prowadzona na dwóch płaszczyznach. Z jednej strony mamy postacie filmowe (między innymi Mila Jovovich), z drugiej wywiad oraz obrazy z nagrań amatorskich. Skojarzenia z Blair Witch Project jak najbardziej na miejscu. Cała historia jest zmyślona (łącznie z elementami "prawdziwymi"), ale jako  całość prezentuje się naprawdę nieźle. O tym, że nagrania amatorskie mają całkiem inną formę wyrazu, jeśli chodzi o strach przekonywać nikogo nie muszę. Podobnie jest w Czwartym stopniu. Są sceny, podczas których naprawdę można podskoczyć.
Ciężko dokładnie opisać film, nie zdradzając przy tym głównego filaru fabuły. Powiem tylko, że obraz świetnie wpisuje się w gatunek horror s-f, pozostając przy tym tajemniczy i świeży. Ja do końca siedziałem przykuty do szklanego ekranu, czekając na rozwiązanie sprawy czy w None coś się dzieje czy nie dzieje się nic. Czwarty stopień to, ku mojej uciesze i zdziwieniu, dowód na to, że w tej konwencji używając ogranych sposobów, można stworzyć dziełko, które nie pozostawia obojętnym. Śmiało polecam!

poniedziałek, 11 kwietnia 2011

Śmiech przez wielkie kły

Cenię sobie Pilipiuka. Nie tle za postać pijaka egzorcysty, bo jakoś do mnie nie przemawia. Cenię go za opowiadania bezjakubowe. Duża część śmiało zahacza o grozę i wychodzi obronną ręką. Andrzej Pilipiuk ma świetne pomysły. Być może nie zawsze potrafi je odpowiednio (czyt. tak jak ja, czyli czytelnik chcę) pociągnąć, ale brawa należą się już za wymyślenie ów historii. "2856 kroków" czy "Czytając w ziemi" to swoiste perełki w polskiej grozie. Wszystko to podane prosto, bez zbędnego zawoalowania. Czytelnik pochłonięty, czytelnik zaliczony.
Co jakiś czas "piewca wsi polskiej" sięga śmiało po humor, który choć rubaszny wychodzi mu całkiem dobrze. Do takiego kręgu niewątpliwie możemy zaliczyć Wampira z M-3, z którym miałem przyjemność obcować w weekend.

Nowe "dziecko" Andrzeja Pilipiuka to zabawna historyjka o wampirach. Potraktowana przez samego autora jako odpowiedź na amerykański Zmierzch, pełna jest pastiszu. Fabuła koncentruje się wokół Gośki, która pewnego uroczego dnia dołącza do grona Wampirów, którym przyszło zmagać się z wiecznością w peerelowskiej Warszawie. marek, ślusarz wyrabiający 300% normy wprowadza ją w świat nocnych stworzeń w trudnych czasach. Próżno szukać tu horroru czy jakiejś formy dreszczyku, ponieważ jest to czysta satyra gatunkowa i historyczna. Pilipiuk z lubością obnaża skorumpowane mechanizmy systemu PRL, barwnie opisuje ówczesną rzeczywistość (bazary) oraz wpędza bohaterów w niemałe kłopoty.
Wampir z M-3 to czyste (nomen-omen) krwi rozrywka, w pełni odpowiadająca kryteriom gatunku. No bo czego tam nie mamy: od zakochanej w rozczuprynionym Limahlu, przez problemy z zakupem jedwabiu na płaszcz dla dostojnego wampira, przez legendarną Czarną Wołgę aż po wyścig kosmiczny wyścig. Pełny krwawy worek rozrywki.
Pilipiuk świetnie odtwarza rzeczywistość Ludowej Polski. Szare betonowe pudełka, szarzy ludzie, marazm, a z drugiej strony uganiający się po ulicach i kombinujące wampiry, konkurencyjny klan wilkołaków, specjalny oddział bezpieki, bazary, cinkciarze, kombinatorzy... Wszystko świetnie komponuje się ze sobą.
To prosta rozrywka. pozwalająca oderwać się na jeden dzień. niezobowiązująca, lekka i przyjemna. Ni jest to w żadnym wypadku zarzut. Pilipiuk z pełną konsekwencją tworzy opowieści pozwalające bawić się przy ich czytaniu. Chwała mu za to, że postanowił właśnie w tej konwencji ukazać historię wampirów. Mnie ta historia bardzo się spodobał i smiało polecam ją innym.

Krwawa alternatywa dla Kevina

Jest kwiecień. A skoro kwiecień to większość tego pięknego kraju budzi się do życia. Pełna wiosna tuż za pasem. Pąki na drzewach i krzewach nabrzmiały czekając na sygnał, ptaki co rano urządzają koncerty, dzień coraz dłuższy, a słońce już nie kapituluje tak szybko przed nocą.
Jest kwiecień, a więc czas powspominać zimę i przypomnieć sobie piękny i rodzinny czas świąt. Tak, tak... kwiecień to najlepszy czas na zimowe wspominki. Utwierdziłem się w tym przekonaniu oglądając wczoraj Krwawe święta. Odgrzewany kotlet klasyku z 1974 roku okazuje się całkiem znośnym i strawnym (przy sporej ilości przypraw) daniem, przypominającym piękny grudniowy czas.

W domu bractwa kappa-delta, phi, gamma, sinus-cosinus (mniejsza o tą kretyńską nazwę) na święta zostaje parę dziewuch. W tych rolach plejada gwiazdek, które równie dobrze wyglądają w bikini, co odgrywają głębię decyzyjności bohaterów dramatów Szekspira, czyli głównie aktorki z komedii dla nastolatków. Mniejsza z tym, gdyż widz i tak nie zdąży się zaprzyjaźnić z przemiłymi niewiastami, ponieważ zajmują one były dom rodzinny Billy'ego. Billy to chłopiec, który najszczęśliwsze chwile życia spędził w zakładzie zamkniętym po zaszlachtowaniu matki i jej partnera. jak łatwo się domyślić ów niewiasty, stają się dla Billy'ego rodziną, którą zwykła on traktować w świąteczny czas nieco osobliwie.
Fabuła banalnie prosta, bez dłużyzn, bez zbędnych scen. Głębi po tym filmie oczekiwać nie można, ale okazuje się całkiem niezłą rozrywką. Remake zrealizowany z dużą dozą humoru, groteski i makabry. Humor nie jest najwyższych lotów, ale jeśli przymknąć oko to można film przejść. Oczywiście nie ma co się zatrzymywać na braku konsekwencji czy logiki, bijącej po gałach sztampy czy debilnie głupich poczynaniach bohaterek, natomiast warto poświęcić chwilę na sceny, gdzie do głosu dochodzi Billy. Otóż chłopiec ma osobliwy pociąg do gałek ocznych. Z resztą nie tylko do gałek, ale również do całego ludzkiego ciała (a raczej pewnych jego partii). Duże brawa dla Billy'ego w konsekwentnym sposobie mordowania. Spośród tylu dostępnych środków, nasz bohater wybiera stary sprawdzony sposób odcięcia dopływu powietrza poprze nałożenie foliowej torby na głowę (okładka wersji z 1974 roku przedstawia się w ten sposób, więc sądzę, że nikomu nie popsuję frajdy).
Cała akcja filmu jest całkiem nieźle poprowadzona. Przyznaję - nie spodziewałem się takiego rozwiązania sprawy, więc satysfakcja po filmie była większa.
Nie widziałem oryginału, więc daruje sobie jakiekolwiek porównania. Krwawe święta z roku 2006 to film niezły. Myślę, że kiczowaty i groteskowy obraz masakry w domu studenckim ma szansę stać się nową tradycją seansów świątecznych filmów. Śmiało stawiam go obok corocznych szlagierów takich jak Kevin sam w domu i Kevin sam w Nowym Jorku.

wtorek, 5 kwietnia 2011

Przygoda, przygoda, każdej chwili szkoda

Któż z nas nie czeka na wakacje? Cały rok harujemy jak woły, albo opieprzamy się markując robotę, tak czy inaczej wykończeni marzymy o urlopie. Najlepiej za granicą. Ten śmieszny zbitek słów większości kojarzy się ze skalistymi klifami Chorwacji, gorącym klimatem Tunezji bądź turystycznymi atrakcjami Egiptu. Za granicą.
Dla pewnej części społeczeństwa, twór ów może oznaczać nie tylko urlop wśród palm, z otwartym barem i drinkiem w ręku. Coraz więcej ludzi szuka wypoczynku gdzie indziej. Ci, których stać na możliwość wyplucia większej ilości pieniędzy jadą do krajów egzotycznych. Pod przykrywką obcowania z dawnymi cywilizacjami wybierają najdroższe hotele, a w przerwach między zwiedzaniem upijają się na umór. Są i tacy, którzy na własną rękę postanawiają wywołać u siebie przyjemny dreszczyk emocji związany z rolą pioniera poszukiwań. Tacy często doświadczają o wiele więcej.
Podobny przebieg ma fabuła filmu Ruiny. Otóż ochoczo nastawiona grupa pogwizdujących hymn amerykanów wybiera się na własną rękę do Meksyku, aby zobaczyć świątynie, które niegdyś zamiast farby spływały krwią ofiar na cześć bóstw. Oczywiście jak łatwo idzie się domyśleć banda nieporadnych młokosów wpada w nie lada tarapaty. Naruszając nietykalność ołtarza porośniętego dziwnymi chaszczami wzbudzają nienawiść okolicznych mieszkańców. Ci manifestują ją pstrokacąc ziemię przed świątynią mózgiem jednego z nich. Nasza grupa pionierów zmuszona jest pozostać na samej górze wspomnianej świątyni. Z jakiegoś powodu rdzenni mieszkańcy boją się nawet podchodzić do obiektu, o czym już wkrótce przekonają się ludzie z cywilizacji.


Ruiny to adaptacja książki Scotta Smith'a o tym samym tytule. Zajął się on również scenariuszem, co filmowi z pewnością wyszło na dobre. Oprócz średniej gry amerykanów znanych z durnowatych komedii romantycznych film okazał się dużym pozytywnym zaskoczeniem. Co nieczęsto się zdarza porwała mnie sama fabuła. Cała sytuacja, w której znaleźli się nie jest do pozazdroszczenia. Mała powierzchnia, palące słońce, dziura z której co chwila dobiega odgłos dzwonka telefonu i coś jeszcze co myśli i poluje od wieków.
Obraz obfituje w krwawe sceny. Ale wszystko niewątpliwie jest dopasowane. Tyle krwi ile jest konieczne. Widać konsekwencję w budowaniu klimatu. Duszna, coraz bardziej klaustrofobiczna aura ogarnia zarówno głównych bohaterów jak i widzów. Każde wydarzenie wynika z poprzedniego, każdy ruch ma swoje konsekwencje i o dziwo wychodzi to naturalnie. Moja zgryźliwość wynika z faktu iż parę takich filmów już powstało, ale z konsekwencją i logiką twórcy minęli się szerokim łukiem. Tutaj jest zgoła inaczej, co wypada policzyć jako plus.
Sceny makabry też łapią za gardełko. Twórcy postarali się, by wszelkie próby uwidocznienia anatomii ludzkiej były jak najbardziej realne i muszę powiedzieć, że wyszły. Krew chlapie, ciało odpada, a gawiedź przymyka oczy z obrzydzenia i szczerzy się do ekranu.
Ruiny to konsekwentny i w miarę logiczny horror, który ogląda się zdecydowanie z przyjemnością. Aktorsko jest średnio. Podobać się może rola blond panienki, której losy potoczą się w dość nieoczekiwanym kierunku. Wizualna strona filmu też jest całkiem przyjemna. Egzotyczne zdjęcia i efekty specjalne nie są nachalne, ale dobrze skomponowane.
Gdyby można było jakoś określić ten film, to można powiedzieć, że jest on dobrze skrojony i chyba to sprawia, że jest on całkiem zacną rozrywką w naszym horrorowym światku.