poniedziałek, 19 listopada 2012

Powrót na nocny dyżur

Czy wszystkie sequele są złe? Czy wszystkie muszą być złe? Czy w tym pieprzonym Hollywood nie może powstać choć jedna dobra kontynuacja horroru, która nie tylko trzyma poziom oryginału, ale również nie masakruje klimatu poprzedniej produkcji? Pewnie może. Ale Grave Encounters 2, na pewno do takich nie należy.
Całkiem przypadkiem trafiłem na tą produkcję. Mając w pamięci niczego sobie pierwszą część, z uśmiechem siadłem do filmu. Z uśmiechem go również skończyłem. Jak łatwo można się domyślić, nie był on rezultatem satysfakcji
z filmu.
Otóż "gotycki" chłoptaś Alex Wright, to zafascynowany horrorami młody człowiek. Ponieważ sam próbuje sił w tym jakże trudnym i wyczerpującym biznesie, więc stale szuka tematów na kolejne krawe produkcje. Tak trafia na ślad filmu Grave Encounters. Otóż, okazuje się, że film to żaden tam found footage, ale rzeczywisty zapis tego, co zdarzyło się w opuszczonym szpitalu psychiatrycznym. Od tego momentu film Grave Encounters i wyjaśnienie całej historii staje się dla Aleksa życiowym celem i obsesją.
Tyle. Druga część Grave Encounters to film w zamierzeniu właśnie found footage i choć ja nie jestem ortodoksyjnym fanem tego typu obrazów, zawsze z przyjemnością patrzę na takie produkcje. Tutaj z subtelną naroślą przyjemności, patrzyło mi się do połowy. Z czasem owa narośl zaczęła gnić, twardnieć i nadawała się jedynie do odcięcia.
O ile pierwsza część jest filmem z potencjałem, o tyle druga niestety go niszczy. Jak wspomniałem, do połowy film jest całkiem znośny. Dałem się ponieść konwencji, że Grave Encounters to schiza jak Blair Witch Project i przyznam, że film fabularnie w tym pomaga. Z czasem jednak zamiast subtelnego strachu i poczucia niepewności, które towarzyszy niektórym momentom pierwszej części filmu, dostajemy efekt burzy mózgów scenarzystów, którzy chcieli, żeby było strasznie, przerażające i obłąkańczo. Wyszło oczywście groteskowo i śmiesznie.
Nie ma się tutaj co uzewnętrzniać. Gra aktorska raczej marna, pomysł na fabułę niezły, choć wtórny, a wykończenie wyszło koszmarnie. 
Można powiedzieć: "miało być dobrze, wyszło jak zwykle", ale po co. Utyskiwania fanów gatunku i nie tylko ciągle odbijają się od elastycznych bram studiów filmowych, którzy, gdy tylko zwietrzą okazję do zarobienia na czymś, z pewnością ją wykorzystają. Czyli, wilk syty, a owce znów ma się w dupie...

środa, 10 października 2012

Angielskie mokradła kryminalne

Czasem dzieje się tak, że sentyment, czy to literacki czy jakikolwiek inny, nie pozwala oderwać się od miejsc znajomych z przeszłości. Kiedy karierę zakończyli Arthur Conan Doyle i Agatha Christie (choć nie tylko oni pisali w określonej konwencji) za angielską prowincję wzięli się inni. Obecnie świetnie wychodzi to pani Grimes, której stylowe kryminały aż kipią od nadmiaru angielskości. Ale że Polacy nie gęsi i tak dalej, tematyką morderstwa na osobliwych brytyjskich wsiach zajęła się młoda początkująca autorka. Temat śliski jak na debiut, bo można ugrzęznąć w błocku nudy, sztampy i braku znajomości tej tematyki. Ale spokojna głowa, Sasza Hady udowadnia, że nie tylko świetnie orientuje się w wymyślnym angielskim klimacie, ale i kryminalna intryga jej nieobca.
W malutkiej otoczonej mokradłami angielskiej miejscowości Little Fenn źle się dzieje. A to za sprawą odciętej głowy, która zostaje znaleziona w jednej z posiadłości. Na pomoc zostaje wezwany detektyw Alfred Bendelin, sprawny, enigmatyczny, szarmancki i piekielnie skuteczny łowca zbrodniarzy z Londynu. Problem w tym, że ów bohater w rzeczywistości nie istnieje, a stanowi jedynie pewnego rodzaju alter ego podrzędnego policjanta Nicka Jonesa. Wraz ze swoim przyjacielem ruszają do Little Fenn, aby pośród wiecznych mgieł, ciemnych chmur i angielskich torfowisk odnaleźć zabójcę.

Przyznaję, że zżera mnie pewna forma zazdrości, nie dlatego, że pani Saszy Hady udało się na trudnym dla debiutantów rynku wydać książkę. Odczuwam lekkie ukłucia z powodu, że napisała taką książkę jako debiutantka. Bez owijania od razu powiem, że książka Morderstwo na mokradłach to świetny stylowy angielski kryminał, który iskrzy humorem.
Przede wszystkim książka jest taka jaka jest dzięki postaciom. Alfred Bendelin aka Nicholas Jones jest nieco nieporadny, uroczy i strasznie kochliwy. Jednocześnie nie można mu odmówić zaangażowania i rzetelności w prowadzonym śledztwie. Rupert Marley jako ekscentryczny pisarz, który nie tylko stara się wiecznie kierować nieporadnym kolegą, ale bezczelnie uprzedza go w kontaktach z kobietami. Mieszkańcy Little Fenn to galeria barwnych i mniej barwnych postaci, z których każda jest absolutnie potrzebna. Różne charaktery, wady stanowią, że powieść wypełnioną tyloma postaciami czyta się naprawdę dobrze.
Na książkę o morderstwie na angielskiej prowincji nie da się spojrzeć, nie patrząc na klimat. Przyznać trzeba, że i w tym, jakże ważnym aspekcie Sasza Hady poradzioła sobie znakomicie. Wszystko to za co ludzie kochają Agathę Christie, Marthę Grimes oraz Morderstwa w Midsomer kondensuje się w Morderstwie na mokradłach. Mżawka, mgła, mokradła, tajemnicza i dziwna atmosfera. Wszystko to można znaleźć w tej pozycji.
Wspomnieć jednak należy, że debiut Saszy Hady należy raczej do nurtu kryminału humorystycznego. Przestrzegam więc osoby, szukające mocnych mrocznych wrażeń. Znajdziecie je w innych książkach. Wszystkim innym, lubiącym, nielubiącym kryminały polecam serdecznie. Niezwykle rzadko debiutuje się w ten sposób.

czwartek, 27 września 2012

W zdrowym ciele zdrowy duch

W specjalny sposób traktuję horrory z Amber czy Phantom Press. Za każdym razem, kiedy widzę kiczowatą (piękną) okładkę uśmiech pojawia mi się na twarzy. Bo z jednej strony doskonale wiem, że dziewięćdziesiąt procent książek wydanych przez wspomniane stajnie, powinno być wykorzystane przy produkcji miazgi celulozowej, to i tak sięgam po to i czytam. Johna Saula czytałem milion lat temu i były to Kroniki Blackstone. Absolutnie nie pamiętam już tej lektury, a niedawno, na jedenej z wyprzedaży żona wypatrzyła mi Stwora tegoż autora. Przedwczoraj przeglądając książki na półkach, wypatrzyłem ten tytuł. Okładka mówi sama za siebie, a ja poczułem nieodpartą chęć, żeby zapoznać się z tym dziełem. No i ponownie, ku mojemu zdziwieniu, bawiłem się znakomicie.
Rodzina Tannerów przybywa do małego miasteczka Silverdale. Miejscowość wydaje sie idealna: mała mieścinka pośród gór, z czystym powietrzem i lasami, świetnie wyposażone szkoły i szpital oraz dobrze naoliwiona maszyna samego miasta. Mark Tanner, próbujący odnaleźć się w nowej rzeczywistości, szuka akceptacji wśród rówieśników. Szybko okazuje się, że jedynym sposobem jest sport. Mark wie jednak, że nie ma szans ze swoimi wyrośniętymi kolegami. Właściwie bardzo nienaturalnie wyrośniętymi kolegami...

Opis trochę kulawy, ale chodziło mi o to, żeby nie walić spojlerami (nie czytajcie opisu z 4 strony okładki). Zdziwiony odłożyłem tę ksiązkę na półkę. Zdziwiony dlatego, że nie spodziewałem się, że historia młodego Marka Tannera oraz dziwnego miasteczka tak mnie wciągnie. Książkę czyta się absolutnie błyskawicznie. Styl Saula jest bardzo prosty, ale przy tym nie prostacki. Tutaj chodzi o historię, więc próżno doszukiwać się wymyślnych metafor czy rozbudowanych opisów. To po porstu porządnie położony asfalt na drodze fabuły. Nie mogę się też doczepić do postaci, bo ogólna charakterystyka była świetnie zarysowana. Bardzo podobały mi się przemiany, jakie zachodziły w chłopacach z drużyny, relacje między poszczególnymi bohatermi.
Saul potrafi stworzyć niezły klimat. Może nie przytłaczający, ale gęsty i tajemniczy. I chociaż Stwór należy do książek, które niestety są bardzo, ale to bardzo przewidywalne, to mnie absolutnie to nie przeszkadzało w odbiorze. Naprawdę z uwagą śledziłem losy mieszkańców małego miasteczka Silverdale.
Oczywiście książka ma mnóstwo mankamentów, ale tak to już chyba klątwa nad Amber i Phantom Press. Jak wspomniałem jest szalenie przewidywalna. Nieco przeidealizowana, oraz nie spodobała mi się banalna końcówka. Cała historia, choć bardzo ciekawa, nosi znaki pewnej naiwności.
W normalnych warunkach takie rzeczy odstraszyłyby mnie od książki na dobre. W tym przypadku chciałbym, żeby było odwrotnie. John Saul to niezły rzemielnik, który sprawnie prowadzi swoją historię. Jeśli damy mu kredyt zaufania i nie będziemy szukać błędów na każdym kroku, to powinno być dobrze. Ja dałem się ponieść tej historii, jak dziecko i absolutnie nie żałuję.

środa, 26 września 2012

Obozowicze z Arawak

Tegoroczny Polcon (właściwie konkurs na Polconie) uświadomił mi jak mało wiem na temat filmowych slasherów. Niby dużo widziałem, a  tak naprawdę guzik widziałem. Obiecałem sobie z czasem nadrabiać braki i wczoraj zacząłem od filmu, który myślałem, że mam już za sobą. Sleepaway Camp lub też polski tragiczny tytuł Uśpiony obóz potraktowałem z dużą dozą dystansu. Nie zaprzeczam - przydała się. Co bynajmniej nie świadczy o tym, że film jest słaby. Ja bawiłem się świetnie.
Na obóz w Arawak przybywa Ricky i jego kuzynka Angela. Letni wypoczynek przerywa jednak seria niewyjaśnionych zgonów obozowiczów. Osiem lat wcześniej, w tym miejscu miała miejsce tragedia. Czyżby duchy przeszłości powróciły?

Ha! Kto nie kocha takiej fabuły? Jeśli ktoś będzie mi w stanie wytłumaczyć w jaki sposób można nie kochać slasherów, których tłem jest letni obóz, a ofiarami nieświadomi obozowicze, stawiam browara. Szczerze uwielbiam takie klimaty, w szczególności bezpretensjonalne obrazy z lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych. Sleepaway Camp świetnie wpisuje się w konwencję. Przyznaję, że spodziewałem się slashera w wersji light, a dostałem film, który trzepnął mnie po gębie. W 1983 roku musiał łamał kilka tematów tabu naraz. Dzieciaki na obozie, to nie urocze istoty, zdobywające coraz to nowe zdolności skautów, których tatusiowie pękają z dumy. O nie. Wersja ze Sleepaway Camp jest o wiele bardziej realistyczna. Małe potwory są złośliwe, klną na potęgę i marzą jedynie o dorwaniu się do majtek koleżanek z innych domków (przynajmniej chłopcy). Cały film natomiast przesiąknięty jest pewną dozą chorej erotyki.
Dużym plusem w tym filmie są postacie. Ricky, Angela, ekipa wychowawców w tragicznie krótkich spodenkach. Przerysowana Judy, która - jestem pewien - przyśniła się nie jednemu chłopcu, oglądającemu film w wieku dwunastu lat oraz cała masa innych.
Film ma również kapitalny klimat oraz brak wyraźnie zarysowanej części fabuły. Nie zauważyłem twardego początku, rozwinięcia i końca. Wszystko się nieco rozmywa, co w moim przekonaniu wyszło filmowi na plus. O zakończeniu nie będę pisał, powiem tylko, że bardzo wielu ludzi obejrzało ten film właśnie dla niego. Świetne.
A teraz zdejmijmy okulary subiektywizmu i spójrzmy jeszcze raz na ten obraz. Trzeba mieć sporą dozę dystansu, żeby Sleepaway Camp stanowił frajdę. Przede wszystkim makabrycznie kuleje "gra" aktorska i dialogi. Postacie zachowują się tak, jakby miały przed sobą kartki ze scenariuszem. Jednak i to może mieć swój urok. Niezbyt wyrafinowane są też zbrodnie, a całość nieco powoli się rozkręca.
Ale jakie to wszystko ma znaczenie, kiedy słońce przygrzewa, woda się iskrzy, a morderca pozbawia życia biednych obozowiczów?
Dla mnie ewidentnie jest to jeden z lepszych filmów typu slasher. Na bank będę rozglądał się za kolejnymi częściami, bo choć podejrzewam, że będą kiepskie, to warto tę serię znać. Polecam!

wtorek, 11 września 2012

Spory potencjał A.D. 2012

Antologie to dziwne twory wydawnicze, które wydawcy starają się reklamować przedziwnymi chwytliwymi tytułami. Kiedy zobaczyłem nową antologię opowiadań grozy wydawnictwa Polonsky, zatytułowaną Najlepsze horrory A.D. 2012, nieco kpiący uśmieszek wykwitł mi na twarzy. Kontrowersyjny tytuł przykuwa uwagę potencjalnego czytelnika, ale niesie ze sobą pewną odpowiedzialność. Dlatego z ogromnym zainteresowaniem zasiadłem do czytania. Na chwilę obecną jestem już po lekturze i muszę przyznać, że o ile zabieg marketingowy jest w miarę udany, tak zawartość w większości broni śmiało tego tytułu. Ale od początku.


Zbiór otwiera mocny i zaostarzający apetyt wstęp Bartłomieja Paszylka, który zebrał te teksty w całość. Pierwszym tekstem jest Konkurs obrzydliwości Michaela Slade'a, który w zamierzeniu (jak sugeruje tytuł opowiadania) miał być chyba najbardziej obrzydliwym tekstem zbioru. Dla mnie efekt średnio udany. Owszem, nie polecam czytania tekstu przy posiłku, jednak dla mnie wydał się po prostu komiczny. Na plusik otwarta końcówka.

Kolejnym opowiadaniem jest Kolekcjoner zelówek Jarosława Moździocha. Bardzo byłem ciekaw tego tekstu, ponieważ o autorze naczytałem się mnóstwa przeróżnych opinii, a sam jeszcze nie zapoznałem się z żadnym jego opowiadaniem. Przyznaję, że tekst jest średni, nawet bardzo średni. Niezły pomysł i nieco gorsze wykonanie. Trochę zbyt przewidywalny i toporny. Nie można natomiast odmówić autorowi pomysłu. Jestem przekonany, że komuś ten tekst na pewno się spodoba. Mnie jakoś nie przekonał.
Rzecz o niewidzialnej skrzyni Briana Evensona to dziwna i okraszona czarnym humorem historyjka, która znów nie znalazła u mnie wielkiej akceptacji. Tekst jest niezły stylistycznie i ma pewien abstrakcyjny klimat, ale znów jakoś mnie nie ujął. W tym momencie pomyślałem, że będzie niedobrze. Że oto ponownie dostałem ładnie opakowany zbiór średnich tekstów, który wyparowują z głowy, kiedy człowiek odłoży książkę na półkę. Na szczęście obawy okazały się płonne.
Dawid Kain swoją Ektrakcją udowadnia, że na chwilę obecną jest jednym z najciekawszych autorów polskiej grozy. Tekst jest co najmniej dobry. Świetny pomysł, niezły styl, a sama historia wsysa, że aż miło.
Kolejnym tekstem jest zakręcony, długi i przyjemnie niepokojący tekst Petera Strauba Kicuś to smaczny chleb. Dołujący, ponury i nieco abstrakcyjny tekst o tym, czym jest zło i jakie mogą być jego korzenie. Dodam tylko, że tekst jest dedykowany przyjacielowi pisarza Stephenowi Kingowi, którego raczej przedstawiać nie trzeba. Jeden z lepszych tekstów w antologii. Bardzo podobał mi się oszczędny, wręcz momentami chłodny styl Strauba. Duży plus.
Potem pałeczkę przejmuje znów Polak, czyli Kazimierz Kyrcz Jr. Jego Randka w ciemni to dla mnie jeden z najlepszych tekstów tego zbiorku. Prosty, łatwy i zabawny tekst o rzeczach mało zabawnych. Zdarzyło mi się kilkakrotnie parsknąć śmiechem i poczułem autentyczną sympatię do głównej, nieco zagubionej w chorym świecie bohaterki...
Po opowiadaniu Kyrcza przyszedł czas na nieznaną mi personę, czyli Kaaren Warren. I możesz już tylko oddychać to horror pełną gębą. Tekst o tyle niepokojący, że groza niby widoczna i jasna, a podświadomie wgryza się w umysł i myślę, że (przynajmniej w moim) zostaje na dłużej.
W Najlepszych horrorach A.D. 2012 znalazło się również miejsce dla Aleksandry Zielińskiej. Przyznaję uczciwie, że tekst tej autorki z antologii Pokój do wynajęcia był chyba jedynym, który niezbyt przypadł mi do gustu. Na szczęście tutaj jest zupełnie inaczej. Nocny gość to miejskie ghost story w klimatach a'la Łukasz Orbitowski (jak ujął to Barłomiej Paszylk) w posłowiu. Śmiało się pod tym podpisuję. Do tego opowiadanie z pewnym morałem dla panów, którzy zmieniają partnerki jak rękawiczki.
Czas Gedeona Morta Castle'a to perełka tego zbioru. Bardzo dobre, mocno sugestywne opowiadanie. Castle ma kapitalny styl, dzięki któremu śmiało trzyma czytelnika przyszpilonego to książki. Duża doza makabry, nieco obłędu wymieszane z klimatami postapokaliptystycznymi. Dla mnie rewelacja!
Na koniec zaskoczenie. Tekst Dariusza Zientalaka Robaki zębowe. Kapitalny horror, z niezły twistem. Szczególnie polecam tym, którzy boją się dentysty. Druga perełka książki. Mocny i bardzo dobry tekst.
I tyle. I aż chciałoby się zakrzyknąć: "Co? Już?". Niestety już. Zbiorek liczy sobie dziesięć niezbyt obszernych opowiadań. A chciałoby się więcej...
Słowem podsumowania. Najlepsze horrory A.D. 2012 to naprawdę kawał świetnej roboty. Pozostaje pogratulować wydawnictwu Polonsky i Bartłomiejowi Paszylkowi, bo wypuszczają na świat naprawdę ciekawą pozycję. Oprócz początkowego zgrzytu, ja jestem bardzo zadowolony z lektury. Mnie pozostaje jedynie bardzo polecić tą antologię. Nie dość, że ktoś ponownie stawia na literacką grozę w naszym kraju, to jest to groza na wysokim poziomie. Słowem: must read, must have!

Książkę można nabyć na razie bezpośrednio na stronie wydawcy:
http://www.polonsky.pl/pelna-oferta/najlepsze-horrory-a-d-2012/

czwartek, 6 września 2012

Stay weird!

Doprawdy dziwnym jesteśmy społeczeństwem. W kraju, w którym z pisania mogą utrzymać się jedynie nieliczni, rośnie liczba piszących. Podczas gdy kultura literacka jest skutecznie niszczona przez debilną telewizję oraz jej znaczenie jest bagatelizowane, powstają coraz to nowe czasopisma, które z lepszym lub gorszym skutkiem (vide nieodżałowany Bluszcz) próbują ją ludziom przybliżyć. Żyjemy wreszcie w kraju, gdzie groza traktowana jest jak dziwny rodzaj trądu. Próżno szukać jej w main streamie, nie bywa też szeroko promowana. Ten właśnie rodzaj literackiej papki (jak często określają literacką grozę krytycy) postanowiło usilnie promować kilku młodych ludzi z Wrocławia. Założyli wydawnictwo, wypuścili na rynek pierwszą antologię, a niedawno ukazał trzeci numer ich czasopisma Coś na progu.

Jakoś tak dziwnie się złożyło, że romans z mackowatym Coś na progu rozpoczynam od numeru trzeciego. Jest to numer specjalny, jak piszą twórcy, poświęcony tzw. weird fiction. Ów przedziwny twór przybliża nam esej Ann i Jeffa VenderMeerów. Solidny, konkretny i rzeczowy wstęp naświetlający ten gatunek. Przychodzi czas na danie główne tego specjalnego numeru, czyli opowiadania. 
Na pierwszy ogień idzie horror i trzy opowiadania klasyków: Czaszki wśród gwiazd Roberta E. Howarda, Gość Draculi Brama Stokera oraz Gwiazda McIilvane'a Augusta Derletha. Przyznaję, że wszystkie są na niezłym poziomie. Nie żebym piał z zachwytu i nerwowo ogryzał paznokcie przy czytaniu, ale to bardzo przyjemne i klimatyczne opowiastki. Szczególnie do gustu przypadło mi opowiadanie Stokera i Howarda. 
Kolejnym daniem jest coś, czego nigdy nie potrafię nazwać i zawsze nieco się obawiam jakiejkolwiek klasyfikacji. Wydawnictwo Dobre Historie wyszło z tego obronną rękę nazywając dział Opowieści niesamowite. Przyznaję, że nie wiem czego się spodziewać. Opowiadania Artura Conan Doyla i Fritza Leibera do tej pory były mi obce (tak, nawet te o Sherlocku Holmesie). Bez wątpienia Opowieści niesamowite to delicje w tym daniu. Kapitalny, przewrotny i komiczny tekst Doyla bardzo mnie rozbawił, a Zielony księżyc Leibera wprowadził w niezwykle hipnotyczny stan. Już dawno żadne opowiadanie nie podziałało tak na mnie. Jestem naprawdę szczerze zachwycony wyborem opowiadań i gratuluję reakcji.
Kolejnym działem jest science fiction, za którym nie przepadam, ale opowiadania czytało mi się nadzwyczaj dobrze. Szczególnie tekst Franka Herberta.
Dział kryminału, to znów dominacja Doyla, bo opowiadanie Pawła Orłowca to całkiem sprawna wariacja na temat spotkania Sherlocka Holmesa z Natem Pinkertonem. Świetny jest również wywiad z samym twórcą postaci legendarnego detektywa. Za uwagę zasługuje też tekst Pawła Pollaka, pomimo że przewidywalny, to całkiem wciągający.
Tyle (bardzo wyczerpująco jak na mnie) o treści Coś na progu #3. Moje odczucie po odłożeniu numeru? Naprawdę solidna robota. Niemal wszystkie opowiadania trzymają naprawdę wysoki poziom. Gdzieś mi w pewnym momencie zbladło weird fiction, ale to drobiazg, który moim zdaniem, wyszedł Cosiowi na plus. Opowiadania zostały świetnie dobrane. Co prawda przydałaby się bardziej solidna redakcja tych tekstów, ale to również jestem w stanie wybaczyć.
Czas na łapka w górę, łapka w dół. W przypadku trzeciego numeru zdecydowanie łapka w górę. Nawet nie spodziewałem się, że ten numer tak mi zasmakuje. Do tekstu Doyla wrócę na pewno wielokrotnie, podobnie jak do Leibera. Cieszę się też, że miałem okazję w końcu poznać słynne opowiadanie Brama Stokera. Minusów jako takich nie dostrzegam. Może znajdzie je kto inny. Mnie się ten pulp bardzo podobał, a kto jeszcze nie kupił, niech nadrabia, bo warto jak cholera.

środa, 8 sierpnia 2012

Żarty w Edbrook

Ach powroty, powroty. Kiedy pierwszy raz czytałem Nawiedzonego Jamesa Herberta byłem chyba na początku liceum. Do teraz pamiętam, że ekscytowałem się absolutnie każdą stroną. Kilka lat temu przyszła mi znów ochota na tą pozycję angielskiego straszaka i tym razem wynudziłem się okropnie. W te upalne dni po raz trzeci postanowiłem zaglądnąć do mglistej i chłodnej Anglii, gdzie w domostwie Edbrook dzieje się coś dziwnego. 
David Ash, jeden z najlepszych specjalistów od duchów w Wielkiej Brytanii, zostaje zaproszony do Edbrook. Ma wyjaśnić zagadkę (właściwie znaleźć racjonalne wyjaśnienie) pojawiającej się tam postaci. Kiedy Ash przybywa do starej posiadłości, okazuje się, że nie wszytko jest tak, jak sobie zaplanował, a widywana przez mieszkańców zjawa, to dopiero początek koszmaru.

Nawiedzony jest horrorem pełną gębą. Wydany w roku 1990 mógł stanowić naprawdę nie lada rozrywkę w zalewie amberowskiej miernoty. Czy dziś spełnia swoje zadanie i straszy? Mnie nie, ale kogoś wystraszyć jak najbardziej może. Posiada bowiem ku temu mnóstwo środków.
Zadziwia mnie to, że w tak małym dziele Herbert był w stanie wepchnąć tyle elementów dobrego horroru. Mamy tutaj starą angielską posiadłość na uboczu małego miasteczka, jesień, która nieodmiennie towarzyszy zjawiskom nadprzyrodzonym, mamy koszmarne wspomnienia głównego bohatera, duchy, upiory i klimat powieści gotyckiej. Dla fanów mocniejszych wrażeń jest też cnieco makabry. 
Więc co jest nie tak? Mnie nie do końca przekonuje styl Herberta. Niewątpliwie jest on bardzo dobry i żwawy, ale - dla mnie - jest on niestety nieco nużący. Nawiedzonego połknąłem dlatego, że posiada mnóstwo akcji i praktycznie cały czas czytelnik jest przykuty do książki. Gdyby tej akcji było mniej, myślę, że Herbert nie przyciągnąłby mnie tak sktuecznie do siebie. Niemniej jednak książka wręcz sama się czyta, a to, że jest tak krótka można uznać za jej jedyny poważny mankament.
Gdyby pokusić się o jednoznaczną ocenę tego dzieła, to śmiało można stwierdzić, że Nawiedzony jest powieścią bardzo dobrą. Na jednych działa bardziej, na innych mniej. Mnie przyszło go czytać późnym wieczorem i w nocy, i pomimo tego, nie wywarł na mnie jakiś specjalnych emocji. Oczywiście ma na to wpływ jeszcze jeden czynnik. Czytałem tą ksiązkę trzeci raz! Znam fabułę, bohaterów, więc nie wiem, czego więcej mógłbym od Herberta wymagać (chyba staram się wrócić do klimatu, który towarzyszył mi przy pierwszej lekturze). Ale samo to, że trzeci raz sięgnąłem po tą powieść niech będzie moją dla niej rekomendacją.

czwartek, 2 sierpnia 2012

Słodkie Szmaty i Podróżnicy

Odkąd gatunek thrillera literackiego stał się rzeczą tak powszechną i przyziemną jak choćby masło w sklepie czy kanar w tramwaju, twórcy dwoją się i troją w poszukiwaniu oryginalnego pomysłu, który pozwoli im wzbić się ponad masę przeciętności, która obecnie śmiało rozpływa się na księgarnie. Nowy rodzaj psychopaty, tło akcji w wersji retro, wymieszanie religii z thrillerem - jednym słowem cuda. Problem w tym, że większość tych ekperymentów kończy się i tak jednym wielkim ziewem osobnika przyswajającego. Na szczęście co jakiś czas na naszym rodzimym rynku pojawia się ktoś, komu jednak udaje się odskoczyć od reszty miernoty i rzeczywiście przykuć uwagę czytelnika na dłuższy czas. Niemiecki pisarz Zoran Drvenkar pokazał ponownie (po świetnym debiucie Sorry), że warto się z nim liczyć na polu literackiego thrillera.
Nie sposób nie zdradzić większości fabuły książki, opisując o co w niej chodzi, dlatego ograniczę się jedynie do tego, że grupka berlińskich młodych dziewcząt tak jakoś niefortunnie układa sobie sprawy, że wplątują się w bardzo niebezpieczną aferę...

Lakonicznie, bo lakonicznie, ale nie chciałbym popełnić błędu wydawcy, który praktycznie streszcza powieść w notce wydawniczej. A czemu akurat ta powieść wybija się ponad wspomnianą wyżej przeciętność? Ano dlatego, że primo narracja Ty jest prowadzona w drugiej osobie, a narrator zwraca się bezpośrednio do czytelnika, jako postaci. Przyznaję, że zabieg jest na tyle udany, że powieść Drvenkara czyta się z dużą przyjemnością. Drugie primo, to fakt, że Ty jest swoistm miksem gatunkowym, który pociągnięty został w konwencji thrillera sensacyjnego.
Duży plus za mnogość postaci oraz psychologię każdej z nich. Nie jest łatwo wykreować głównych bohaterów tak, żeby czytelnik poczuł coś więcej oprócz obojętności w gatunku, jakim jest thriller. Tym bardziej, że tutaj głównych bohaterów jest kilku. Czytelnik ma okazję wcielić się w każdą z tych postaci, poznać jej historię, lęki, obawy i radości. Potem, to już święte prawo autora, jak zabawi się z czytelnikiem: czy rozedrze na strzępy naszego ulubionego bohatera czy nie. A przyznam, że tutaj nie ma nic pewnego.
Podoba mi się klimat tych powieści Drvenkara. Nie często znosi mnie do współczesnego Berlina i jego mrocznych zakątków, ale jeśli już, to chciałbym, żeby prowadził mnie przez nie właśnie Drvenkar. Z jednej strony mamy tutaj mnóstwo nawiązań do podziału kraju Murem Berlińskim, z drugiej kontrastuje to ze sztuczną i pustą nowoczesnością, którą autor wyraźnie krytykuje. Osadzenie akcji w takich realich jest bardzo dobrym posunięciem.
Czy Ty ma wady?
Pewnie, że ma. Ale większość zalet w pełni rekompensuje niedociągnięcia autora i fabuły. Także ja śmiało polecam. Naprawdę warto zainteresować się prozą Zorana Drvenkara i promować go w naszym kraju. Niezbyt często zdarza się u nas taki autor i szkoda by było, żeby usłyszała o nim jedynie garstka osób.

piątek, 20 lipca 2012

Nie samym horrorem człowiek... Cz.4, czyli zdobywać mieczem Północ

Powiedzenie, że lubię powieści historyczne, byłoby sporym nadużyciem. "Szukam powieści historycznej, która przypadłaby mi do gustu" jest stwierdzeniem bardziej odpowiednim. Zaczynałem wiele książek traktujących o różnych okresach historycznych. Jedynie garstka z nich zdołała poprzewracać się pod moimi palcami do samuśkiego końca. Większość wróciła do bibliotek, czy wylądowała na półce "Kiedyś się za to wezmę". Jakiś czas temu spróbowałem po raz kolejny odkryć świat, tym razem wczesnego średniowiecza z pomocą Bernarda Cornwella. Siadając do lektury Ostatniego królestwa nie byłem sobie w stanie wyobrazić, że na trzecią część tej sagi będę czekał z zaciśniętymi zębami.
Panowie Północy to trzecia część sagi o Wikingach wymienionego wyżej pisarza. Tym, którzy nie znają losów Uthreda z Bebbanburga odsyłam do wcześniejszych części. Mam nadzieję, że nie popełnię grzechu spojlerowania, jeśli napomknę, że bohater, którego losy śledzimy dzięki Cornwellowi jest w conamniej dziwnej sytuacji. Jest Sasem, wychowanym przez Duńczyków, więc za ojczyznę uważa poniekąd Danię i Anglię. W ten oto sposób młodzieniec bardzo szybko napytuje sobie biedy i musi walczyć w okrutnym świecie.
Tyle, jeśli chodzi o szczątkowy zapis fabuły trzech powieści. 

Panowie Północy to zdecydowanie najlepsza i najbardziej dojrzała część sagi. Głównie za sprawą Uthreda, który jako dwudziestodwulatek - według własnej wiary - jest już doświadczonym i określonym władcą. Fabularnie dzieje się sporo. Chyba nawet więcej niż w poprzednich częściach. To, co bardzo znamienne w te powieści, to fakt, że będąc władcą w IX wieku, nie sposób uciec od polityki i to ona zaczyna dyktować fabularne poczyniania Uthreda. Cornwell nie czyni jednak tego w sposób namolny czy zagmatwany. Nie, Uthred tłumaczy sobie politykę ówczesnego świata w spoósb bardzo prosty, przez co i czytelnik nie gubi się w świecie powieści.
Elementem widocznym w Panach Północy jest niepewność i wątpliwości. Nie tylko Uthreda, ale wszystkich, którzy mu towarzyszą. Wątpliwości natury moralnej, politycznej i religijnej. Nadaje to powieści dużo dramatyzmu i realizmu.
Dla kogoś, kto nie czytał tych powieści, ta recenzja będzie mało zrozumiała. Tych delikwentów odsyłam do pierwszej części Ostatnie królestwo - naprawdę warto! Entuzjastów poprzednich części specjalnie zachęcać nie trzeba, wszak Panowie Północy to długo wyczekiwana kolejna odsłona tego świetnego cyklu.
I ostatnie słowo - polecam jak cholera!

poniedziałek, 18 czerwca 2012

Pieszcząc grób Lovecrafta

Ostatnimi czasy nosi mnie w przedziwne muzyczne krainy. Od viking/pagan metalu w wykonaniu argentyńskiej formacji Skiltron czy norweskiej kapeli King of Asgard, po muzykę, której za cholerę nie rozumiem, a jednak mi się podoba. O ile skoczny Skiltron dmucha mi przed oczy widoczki na szkockie klify i lasy, o tyle projekt Catacombs z płytą In The Depths of R'lyeh pociąga zupełnie czym innym. Twórcą tego muzycznego tworu jest Xathagorra Mlandroth (czyli po ludzku John del Russi, zamieszkały w stanie Arizona). Catacombs to jego solowy projekt oparty w pełni na koncepcie. 
Cóż sprawia, że muzyka tego pana trafia na ten blog? Ano, już sam tytuł daje po części odpowiedź.  In The Depths of R'lyeh kawał ostrej funeral doom metalowej (piękna nazwa, oznaczająca mnie więcej lizanie nagrobków przy wtórze odgłosów burzy) jazdy. Płyta w całości poświęcona dziełom H. P. Lovecrafta przypomina nieco jego własne, później spisane koszmary. Słuchacze przywyczajeni do doom metalu nie powinni mieć problemu z "wejściem" w ten klimat. Dla mniej wprawionego człowieka, może być to ciężkie przeżycie. 
Cóż można znaleźć na krążku? Jest tam zaledwie kilka kompozycji, ale wystarczą one w pełni, aby wycisnąć mózg i zatruć umysł plugawym światem R'lyeh. A na poważnie - całkiem przyjemnie się słucha. Konsekwentnie, bardzo wolno rozgrywane partie gitar, wtórujące im powolne bębny i coś na kształt diabelskiego wokalu, którego oczywiście zrozumieć nie sposób. Wszystko to w klimacie koszmarnego snu, który idealnie pasuje do Lovecrafta. Na tej płycie nie ma kompromisów. Albo się to łyka albo wypluwa z niesmakiem... 




P.S. Grafika okładkowa oczywiście genialna. Ja sam polecam ten tytuł.

sobota, 9 czerwca 2012

Słowiańska dusza fantasy

Przyznaję, że nie należę do zagorzałych fanów gatunku, jakim jest fantasy. Czasem jednak nachodzi mnie niezrozumiała ochota, żeby zgłębić się w świat mieczy, magii, wojowników i smoków. Problem w tym, że choć uwielbiam sam klimat średniowiecznego fantasy, to jednak pokaźne dzieła, które brylują w tym gatunki, niezwykle szybko mnie nudzą. Licząc na literackie „dotknięcie” średniowiecznych krain czy szalonych bitew, dostaje strzępy tego, czego zazwyczaj oczekuję. Czasem jednak zdarza mi się trafić na książki, które nie tylko pochłaniają mnie całego, ale po których odłożeniu na półkę, gęba mi się śmieje i mam ochotę przywdziać zbroje i iść walczyć ze smokami. Podobne odczucia miałem, kiedy odłożyłem na półkę Władcę wilków Juraja Červenáka.
VIII wieka naszej ery. Imperium Awarów zostaje rozbite, część pokornie przyjmuje nową wiarę, narzucaną przez Karola Wielkiego, część natomiast stanowczo się temu sprzeciwia. Uciekająca grupa tego koczowniczego plemienia zostaje nazwana Krwawymi Psami. Kryją się oni w otoczonej magicznymi zaklęciami twierdzy. Śladem mordów, spalonych wiosek i pożogi podąża Czarny Rogan, chcący dokonać zemsty na grupie zabójców…

Tak mniej więcej przedstawia się fabuła tej powieści. Władca wilków jest oparty o mnóstwo wierzeń słowiańskich. Červenák wrzucił do kotła tej krótkiej książki zarówno fakty historyczne, jak i świat słowiańskiej magii. Nie przepadam za dużą ilością elementów magicznych w fantasy, ale tutaj nie przeszkadzał mi ona w ogóle. Autorowi udało się w całkiem sprawny sposób połączyć dwa światy. Czyta się to z niesłabnącym zainteresowaniem.
Kolejnym istotnym elementem, który winduje tą pozycję nad inne w tym gatunku, to osobliwy klimat. Kapitalnie zbudowana ciężka i mroczna atmosfera nadaje Władcy wilków szczególnych – dla mnie – walorów. W szczegóły się zagłębiam, żeby nie popsuć nikomu zabawy, mogę jedynie powiedzieć, że fani horroru, którzy nie stronią od powieści fantasy powinni być w pełni usatysfakcjonowani.
Červenák kapitalnie opisuje również sceny batalistyczne. Jest w nich coś z hollywoodzkiego kiczu, ale w bardzo dobrym znaczeniu tego słowa. Kiedy przeczytałem pierwszy rozdział książki, pomyślałem, że tak właśnie powinna zaczynać się każda pozycja, w której autor walczy o uwagę czytelnika. Wszystko sprawnie, w odpowiednich proporcjach, ale oczywiście nie stroniąc od brutalności i lekkiej makabry.
Bardzo spodobały mi się postacie. Czarny Rogan jako postać niemal sztandarowa przy tzw. epic fantasy, Mirena – wiedźma z dość specyficznym uosobieniem, oraz komiczny Wielimir. Jest oczywiście cała masa innych ważnych i mniej ważnych postaci, ale odkrycie ich pozostawiam czytelnikom tej powieści.
Nie może być za pięknie, więc sypnijmy też dziegciem. Po przeczytaniu Władcy wilków oprócz sporej satysfakcji pozostaje również spory niedosyt. Chociaż zakończenie jest w pełni otwarte, a na horyzoncie szykują się kolejne tomy, to człowiek pyta sam siebie: że już? że koniec? Ta książka jest moim zdaniem za krótka, przez co lekko cierpi kwestia fabularna. Mam wrażenie, że jest to bardziej rozbudowane opowiadanie. Myślę, że rozdmuchanie jej nieco mogłoby przynieść dobre efekty. Tym, którzy przyzwyczajeni są do rozbudowanych fabuł, wielowątkowych powieści czy wielowarstwowych opowieści muszę ostrzec, że tutaj niczego takiego nie znajdą. Władca wilków to solidna, dobrze napisana jednowymiarowa rozrywka. Szybka, krwawa i zabawna.
Dla kogo? Dla wszystkich. Absolutnie. Nie musicie być fanami fantasy, żeby z satysfakcją przyswoić historię Czarnego Rogana. Červenák bardzo umiejętnie złapie was w swoje łapy i nie puści do końca historii. Gorąco polecam!  

Za egzemplarz książki dziękuję Wydawnictwu Erica

wtorek, 5 czerwca 2012

Pornobiznes na bagnach

Rok temu Edward Lee odważnie wkroczył na polski rynek wydawniczy, pozostawiając po sobie ślady krwi, falków i płynów ustrojowych. Większość gawiedzi (włączając piszącego te słowa) była zachwycona. Oto, na rynku pojawił się ktoś, kto grozę rozumie w zupełnie inny sposób. Bardzo bezkompromisowy sposób. Nic więc dziwnego, że na kolejną książkę Lee przyszło nam niezbyt długo czekać. Czas ten wystarczył, aby zapaleńcy zaślinili się, bo oto na rynku miało pojawić się dzieło, które wielu określa, jako krok milowy w karierze Edwarda Lee. Ja, po przeczytaniu opisu The Creekers nabrałem na tą książkę niesamowitej ochoty. Po przeczytaniu samej powieści muszę powiedzieć, że ochota ta znikała wprost proporcjonalnie do liczby przewracanych stron...
Phil Straker w skutek zaniedbań zostaje wyrzucony z policji. Dni mijają mu na stóżowaniu fabryki. Któregoś wieczora duchy niezbyt szczęśliwej przeszłości Phila dają o sobie znać, kiedy odwiedza go jego były szef - policjant z Creek City. Namawia Phila na posadę stróża prawa w rodzinnym mieście. Szybko okazuje się, że to zapomniane przez Boga miejsce zmieniło sie przez lata. Na coś o wiele gorszego...

Przyznam zwięźle - książka podobała mi się średnio. Fabuła Ludzi z bagien zupełnie do mnie nie trafiła. Ciężki i gorący klimat amerykańskiej prowincji, pomieszany z opisami deprawacji i niesmaczneych orgii oraz mnóstwa krwi i flaków nie robiły na mnie żadnego wrażenia. Strasznie to dziwne, bo podczas czytania Sukkuba, nieraz ciary szły po plecach. Wydaje mi się, że oprócz strefy fabularnej, książka poległa też przez strefę językową. Nie wiem czy jest to kwestia tłumaczenia, bo nie czytałem oryginału, ale warstwa stylowa i językowa jest tak nierówna i szarpana, że strasznie ciężko mi się to czytało. Przyznaję, że po skończeniu Ludzi z bagien chwyciłem za inną powieść i aż odetchnąłem z ulgą.
Tak czy siak, małe brawa jak najbardziej należą się Edwardowi Lee. Choćby za postacie, które są złożone i ciekawe i pomimo papierowości zdarzeń i niektórych przemyśleń, z miłą chęcią śledziło się ich losy. Plus przez minus za tzw. Bagnowych. Jak dla mnie wywalenie broni już na samym początku było błędem. Gdyby Bagnowych owijała nieco większa tajemnica, byłoby ciekawiej.
Jak wspomniałem wyżej - dla mnie - źle zachowane są proporcje. Jest co prawda mało schematycznie, ale słabo.
Podsumowując, muszę powiedzieć, że poczułem się zawiedziony. Chyba zbyt mocno wierzyłem, że ta powieść okaże się petardą. Przyznaję, nieco się przeliczyłem. Być może to wrażenie sprawiło, że nie potrafiłem jej docenić. Wbrew pozorom polecam Ludzi z bagien, gdyż jest to ciekawa pozycja i warto się z nią zapoznać, wszak autor będzie gościł w tym roku we Wrocławiu. Kto bęzie miał odwagę będzie mógł mu wygarnąć osobiście...

wtorek, 22 maja 2012

Klątwa Connolly'ego

Do Johna Connolly'ego - ojca postaci Charliego "Bird" Parkera - mam strasznego pecha. Nie wątpię, że facet potrafi pisać, ale ja trafiłem fatalnie. Zaczęło się od tragicznych Nokturnów. Była to chyba najgłupsza i najsłabasza książka 2010 roku. Niedawno okazało się, że jedno z opowiadań zawartych w tym cudeńku zostało sfilmowane. Co więcej, rolę wiodącą przyjął sam Kevin Costner. Ja oczywiście na film trafiłem zupełnym przypadkiem. Spodziewając sie po tytule The New Doughter jakiejś obyczajówki połączonej z dramatem, dostałem horror. Niestety, po raz kolejny, jeśli chodzi o Connolly'ego źle trafiłem, bo film raczej marny.

Mamy oto rodzinkę 1+2, która przeprowadza się do pięknego domu. Ojciec pisarz jest zauroczony nową okolicą. Inaczej odbiera ją jego dorastająca córka. Zachowanie latorośli zmienia się jeszcze bardziej, kiedy odkrywa ona pewne elementy krajobrazu wokół domu, których wolałaby nie odkryć...
Senna atmosfera tego filmu miała mu zapewne nadać mu tajemniczego wydźwięku. Chaotyczne prowadzenie oraz szarpane sceny, jako dziwne i niepokojące niedomówienia. Niestety. Film do mniej więcej 3/4 jest po prostu nudny, jak flaki z olejem. Jeżeli nawet istnieje w nim potencjał na wymienione wyżej elementy, to wszystko się pokleiło i zaczęło przypominać nużącą breję. Bohaterowie łażą bez celu, niby rozmawiają, wiatr wieje i stuka okiennicami, córka łazi jak najęta wokół domu, cały czas wraca brudna od ziemi. Podstarzały Costner również porusza się w tej fabule bez konkretnego celu.
Później, w końcu obraz nabiera nieco rumieńców. Ale ponownie, niestety, to za mało.
Kurcze, jakby obiektywnie spojrzeć na tekst Connolly'ego i ekranizację to pomysł jest niezły. Film i sama historia na pewno ma spory potencjał. Ale potrzeba albo cholernej prostoty, albo zawiłości umysłu scenarzysty i reżysera, żeby zrobić z tego dobry film.
Momenatmi klimat The New Doughter może się podobać. Co jakiś czas zamierzenia twórców spełniają się i rzeczywiście farma Jamesów wydaje się być złowroga. W dużej mierze jednak jest po prostu kiepsko.
Dwa słowa co do aktorstwa. Od Kevina Costnera oczekuję więcej, bo w tym filmie jest on niemal przezroczysty, a jego walka o dzieci, zaciętością przypomina bingo w domu spokojnej strości. Małe oklaski dla Ivany Baquero, która wcieliła się w postać córki.
Sumując - jeśli macie czas, od biedy można zerknąć, ale żeby specjalnie nań rezerwować, to nie bardzo.

piątek, 6 kwietnia 2012

Kraken Love Story

Czego to nie zrobią twórcy, żeby pokazać ograny motyw w innej scenerii? Każdy widz, który po raz setny widzi podobny motyw i schemat w kinie czy w telewizji, śmiało recytuje: "To już było!". Jestem jednym z takich widzów i naprawdę potrzeba czegoś zupełnie innego i nowego, albo cholernie prostego, żeby odświeżyć stary, znany wszystkim motyw, żeby się podobał. 
Weźmy miłość, tzn. dwoje młodych, pięknych ludzi, którzy pod wpływem przeżytej podróży i licznych przygód zakochują sie w sobie, porzucając dotychczasowe życie. Można śmiało rzygnąć lukrem. A jednak twórcy filmu Strefa X zafundowali własnie coś takiego; żeby było mało, wpletli w to obcych wyglądających jak świecące kałamarnice i zrobili z tego film drogi.

Dwójka amerykanów (no bo niby któż inny) musi przedostać się do swojej kochanej ojczyzny. Znajdują się w Meksyku, więc sprawa wydaje się prosta, ale co to, to nie. Świat, w którym przyszło im odbyć tę podróż ogarnięty jest przez militarne próby koegzystencji z obcymi, którzy świetnie bawią się na naszej planecie. Tak więc, let the journey begin...
I szczerze mówiąc, nawet nie wiem o czym jest ten film. Z jednej strony (mogę komuś zepsuć seans więc UWAGA) jest to historia mdłej i bardzo słabo opowiedzianej historii miłosnej podlanej delikatnym sosem klimatów post-apokaliptycznych. Z drugiej próba postawienia człowieczeństwa i "normalności" w czasach ekstremalnych. Problem w tym, że ten obraz nie opowiada żadnej historii z powyższych do końca. Jest jakby kiepską hybrydą, quasi-filmem drogi, rozwleczonym poprzez mnóstwo dywagacji głównych bohaterów, które prowadzą donikąd. 
Motyw science fiction jest niezły (wizualnie obcy są całkiem przyjemni i plus za zarazę drzew), ale jest tam tych scen jak na lekarstwo. A motyw końcowy w wykonaniu dwóch kałamarnic to po prostu żenada.
Może ja jestem głupi i filmu nie zrozumiałem. Może zaowalowane wartości humanizmu, piękna oraz brzydoty i strachu w postaci tego subtelnego obrazu nie przebiły się do mojego karmionego pulpem mózgu. Mnie osobiście Strefa X wynudziła i zawiodła. Raczej odradzam. Nic ciekawego.

niedziela, 25 marca 2012

Nie samym horrorem człowiek... Cz. 3

Jak to dobrze dać się czasem przez kino zaskoczyć. 
Wybraliśmy się dziś z żoną na nowy film z Seanem Pennem i przyznaję, że skusiła mnie mnie ma luba właśnie odtwórcą głównej roli. Penna uwielbiam i uważam za aktora wybitnego, ale film Wszystkie odloty Cheyenne'a jakoś mnie nie ciągnął. Miałem okazję wybrać się do kina za darmo i głupio, w takie piękne niedzielne popołudnie, nie skorzystać z takiej okazji. Posta na dziś nie planowałem, ale z kina wróciłem tak oszołomiony, że musiałem usiąść do pisania.
Fabuła filmu Wszystkie odloty Cheyenne'a jest dość prosta. Przebrzmiała i ekscentryczna gwiazda rocka Cheyenne, pod wpływem pewnego wydarzenia, zmuszony jest opuścić swój irlandzki dom (zamek, a jakże) i udać się do Stanów Zjednoczonych. To, co w trakcie podróży przeżyje Cheyenne, odciśnie na nim większe piętno, niż mógłby kiedykolwiek podejrzewać. 


Tyle, jeśli idzie o fabułę. Cokolwiek więcej, to walenie spojlerami.
Kurde, tutaj nie ma za bardzo, co pisać. Wszystkie odloty Cheyenne'a to ABSOLUTNA REWELACJA! Wielkie uznanie i gratulacje dla Seana Penna, który wykreował swoją postać w sposób wyjątkowy. Neurotyczny, zmęczony życiem gwiazdor, niezdarny muzyk, który może się wydawać kompilacją Roberta Smitha z The Cure (jest kilka znaczących smaczków odnośnie tej postaci), Marilyn Manson i stetryczałego Ozzy'ego, walczącego z pilotem do telewizora w reality show The Osbournes. Cheyenne wywołuje śmiech i litość. Ale jednocześnie im bardziej poznajemy tego człowieka, tym bardziej czujemy podziw dla jego postaci. 
Cały film przepełniony jest realistycznym obrazem małych, zapomnianych przez Boga miasteczek Stanów Zjednoczonych, ze społecznością tak różną i specyficzną dla danego regionu. Ludzie, których spotyka Cheyenne na swojej drodze dają mu jakąś formę lekcji, ale jednocześnie od podstarzałego faceta z natapirowanym czarnym włosami, ze szminką na ustach uczą się również wiele.
Nie chcę za dużo zdradzać, bo naprawdę zachęcam, żeby wybrać się na ten film do kina. Piękna historia, przepełniona pewną dozą smutku, nadziei, wiary, mocno zakrapiana ironicznym humorem stanowi fantastyczny wyjątek dla miernoty większości dzisiejszych produkcji. To mądry, na przemian zabawny i wzruszający film z wieloma płaszczyznami, a jednocześnie prosta historia.
Mamy końcówkę marca i zdziwię się, jeśli w tym roku obejrzę film lepszy niż Wszystkie odloty Cheyenne'a.
Gorąco polecam, bo naprawdę warto!



P.S. Warto zwrócić uwagę również na oprawę muzyczną tego dzieła, która idealnie pasuje do historii.

wtorek, 20 marca 2012

Krwią po stronach, czyli Ketchum is back

Ostatnio zauważyłem, że wraz z kolegą Sharinem z próżni doskonałej recenzujemy podobne rzeczy. Kiedy zauważyłem, że na blogu ma pojawić się recenzja nowej powieści Jacka Ketchuma Potomstwo, to przyznaję, że pojawił mi się w oku błysk polemiki. Przeczytałem Potomstwo i niestety z polemiki nici, ponieważ moje odczucia po lekturze są niemal identyczne.
Akcja powieści po raz kolejny rozgrywa się w najbardziej przerażającym stanie Ameryki, czyli Maine. Miastczko Dead River ledwo zdążyło ochłonąć po masakrze sprzed kilku lat, a znów musi stawić czoła hordzie wygłodniałych kanibali.
Przeczytałem niemal wszystkie książki Ketchuma dostępne w naszym pięknym kraju i nauczyłem się, że  do tego pisarza muszę podchodzić z określonymi wymaganiami. Kiedy daję Ketchumowi czystą kartę, to mocno się zawodzę, a kiedy nastawiam się na jatkę (tak jak w przypadku Poza sezonem), to z lektury jestem więcej niż kontent.

Tutaj również doskonale wiedziałem, czego się spodziewać. Nie ma co ukrywać - chciałem krwi, flaków i motywów "slasherowych" i dostałem je, ale w ograniczonej ilości. W Poza sezonem niemal każda strona zachlapana jest krwią i strzępkami ciała, Potomstwo to inna książka. Choć nie pozbawiona elementów gore i opisów, które mogę u wrażliwców wywołać odruchy wymiotne, to jest jest jakby wygładzoną wersją poprzedniczki.
Uwaga pisarza powędrowała tym razem do aspektów psychologicznych postaci (w których Ketchum nie jest niestety dobry). Miało być dobrze, wyszło średnio. W przypadku wspomnianych elementów jest znacznie lepiej niż w Poza sezonem. Dochodzi do tego również rozbudowanie społeczności kanibali oraz postać Kobiety, która została dość wyraźnie nakreślona. Jednak, mam wrażenie, że wszystkie te elementy są poprowadzone bardzo średnio i nieco poczwarnie.
Siłą Poza sezonem była krew i szybka, mocna akcja. Nie wiem, co jest siłą Potomstwa, ale jeśli miała nim być psychologia postaci bohaterów i antybohaterów, to nie jest. Nie można też powiedzieć, żeby książka była wybitnym literackim gore. Na chwilę obecną ciężko również, żeby ksiażka wybitnie szokowała czy przerażała. W efekcie dostaliśmy powieść ze zrównoważonymi elementami, która choć dojrzalsza, to jest chyba słabsza od poprzedniczki.
Podsumowując, ja jestem z lektur zadowolony. Siadając do książki, wiedziałem czego się spodziewać. Dostałem to, co chciałem, chociaż w mniejszym stopniu.
Tym, którzy nie znają Jacka Ketchuma, polecam zapoznać się najpierw z Poza sezonem. Fanów i osoby, które znają jego dzieła zachęcać do Potomstwa nie trzeba. Mimo niedociągnięć, polecam.

środa, 14 marca 2012

Mały, mroczny klejnot

Od czasu do czasu zdarza mi się przeczytać książkę-igłę. Już spieszę z wyjaśnieniem. Jest to zazwyczaj krótka powieść (lub inny gatunek), ale jednocześnie tak wyrazisty i mocny, żę kłuje mocno czytelnika i szybko się kończy. To czy taki utwór zostaje w głowie, to już inna sprawa. Jestem natomiast pewien, że Wampir z Ropraz Jacquesa Chesseksa, pomimo nikłej objętości, zostanie mi w pamięci na dłużej. Przynajniej z kilku względów.
Chessex opisuje wydarzenia, które miały miejsce w małej szwajcarskiej wiosce w 1903 roku. W rodzinie szanowanego obywatela wioski ma miejsce tragedia. Umiera jego dwudziestoletnia córka. Zrozpaczony ojciec chowa ją na miejscowym cmentarzu. Żeby tragedii człowieka było mało, ktoś lub coś odkopuje zmarłą i w wyjątkowo okrutny sposób bezcześci zwłoki dziewczyny. Z czasem, w innych częściach regionu ktoś dokonuje podobnych czynów. Kim lub czym jest tytułowy z Wampir z Rozpaz?

Mnie ta powieść urzekła. Właściwie ciężko to nazwać powieścią. Bardziej odpowiednim określeniem byłaby tu opowieść. Chessex snuje bardzo mroczną, ponurą i smutną historię, która wpisuje się w obraz miasteczka Rozpaz. Zbrodnie popełniane przez rzekomego "wammpira" stanowią jednocześnie główną oś wydarzeń, jak i tło dla ukazania mechanizmów obronnych małych, zabobonnych społeczności. Autor bardzo sprawnie ukazuje, w jaki sposób najłatwiej wydać osąd, wszak zbrodnie bez winnego, to rzecz niebywała.
Ten swoisty szkic powieści jest wyjątkowy pod względem stylistycznym. Zmienna narracja, oszczędność i wypływająca ze stron melancholia to główne elementy, za które zmarłemu autorowi należą się brawa. Od  razu lojalnie ostrzegam, że taki styl nie przypadnie wszystkim do gustu. Warto uprzedzić czytelnika, że ów styl to jednocześnie bardzo naturalistyczny i poniekąd suchy "reportaż" z tamtych wydarzeń.
Omawiając Wampira z Rozpaz nie sposób pominąć element, który dużą część czytelników odrzucił od książki. Autor bardzo szczegółowo opisuje dokonane zbrodnie. Tutaj nie ma miejsca na grzeczne metafory czy próby kamuflowania okrucieństwa. Masz je czytelniku wyłożone na talerzu i podstaiwone pod sam nos, czy tego chcesz czy nie. Sporo horrorów w życiu czytałem, ale opisy u Jacquesa Chesseksa to zupełnie inna liga.
Napomknę jeszcze o szacie graficznej, z której bije przygnębienie. O ile obecnie liczy się marketing, a dzisiejsze okładki mają niewiele wspólnego z treścią, o tyle w przypadku Wampira z Rozpaz, wszystko jest spójną całością.
Francuski Le Monde nazwał książkę małym, mrocznym klejnotem. Mnie pozostaje jedynie przyklasnąć i przejąć ten trafny tytuł oraz zachęcić do tej nietuzinkowej lektury.

piątek, 9 marca 2012

Węgorzowe Wzgórze we mgle

Kilka dobrych lat temu wyszedł film Dead Silence. Kiedy obejrzałem go pierwszy raz, stwierdziłem, że dawno nie widziałem tak klimatycznego kina. Pamiętam, że po seansie rozmarzyłem się i pomyślałem o tym, jak pięknie byłoby, gdyby większość horrorów wyglądała w ten sposób. Oczywiście później, przez sześć lat, nie działo się nic. Do naszego z żoną ostatniego wypadu do kina. Oto Kobieta w czerni po raz kolejny dała mi powód do rozmyślań na kolejne sześć albo i dłużej lat.
Arthur Kipps, prawnik z Londynu przyjeżdża do małej angielskiej osady, aby uporządkować sprawy zmarłej pani Drablow. Denatka mieszkała w ogromnej posiadłości na odizolowanej przez bagna i mokradła wyspie. Kiedy Kipps przybywa na miejsce, okazuje się, że nie tylko papierami będzie musiał się zająć.

Bez zbędnego gadania, film jest świetny. Pomijając mój fetysz umieszczania akcji horroru w małych angielskich miasteczkach na przełomie lub początku XX wieku, to jest to kawał klimatycznego kina. Zimno, pada, siąpi, pada, zimno, ciepło, pada, mgła. Ot, zaoszczędzenie na scenografii? Absolutnie nie. Przede wszystkim właśnie scenografia sprawia, że widz zapada się w niewygodny kinowy fotel i chłonie historię. Odwzorowanie epoki oraz dbałość o szczegóły (np. dziecięcych zabawek), sprawia, że Kobietę w czerni ogląda się wyśmienicie. Stara, ponura posiadłość, mały cmentarz nieopodal i tajemnica sącząca się z ekranu. 
Sama fabuła, choć była mi znana z książki, którą niedawno przeczytałem, została zmieniona. Moim zdaniem na plus. Jednak James Watkins okazał się na tyle dżentelmanem i nie zgwałcił oryginału, wpasowując go w debilne kino współczesnej grozy. Film jest pociągnięty po staremu, z lekką domieszką współczesności. Straszenie w Kobiecie w czerni jest subtelne. Jest to raczej forma niepokoju niż rzeczywistego strachu. Coś co sprawia, że nie szarpiesz ręką kolegi na seansie przy każdym głośniejszym dźwięku, ale wraz z rozwojem akcji czujesz, że masz włoski na karku. Przy seansie na myśl przychodzą lektury M.R. Jamesa, Henry'ego Jamesa, ale też Poego.
Opisując ten film nie można nie wspomnieć o ważnym elemencie. Mianowicie, okazuje się, że w dzisiejszych czasach można zrobić nie tylko klimatyczny horror, ale również zaangażowany. Kobieta w czerni to film smutny, melancholijny, z którego można wysnuć wniosek, że każdy inaczej i na różne sposoby radzi sobie ze stratą bliskich. Jedni lepiej, inni gorzej. Ten film jest przepełniony takim nastrojem. Książka również.
Były także elementy, które nie bardzo mi się spodobały, typu lekkie straszenie, w celu wyskoku z fotela (moja żona nazywa to peek-a-boo), które najwidoczniej muszą się znaleźć w dzisiejszym kinie. Ale są to szczegóły.
Tak czy siak do kina na ten film pójść trzeba. Wytwórnia Hammer wypuściła rasowy, klimatyczny, mroczny i melancholijny horror w pięknym starym stylu, których w obecnych czasach chyba najbardziej brak. Do kina marsz!

czwartek, 8 marca 2012

Obudź w sobie socjopatę

Ta recenzja nie miała tak wyglądać. 
Kiedy zacząłem czytać Nie jestem seryjnym mordercą Dana Wellsa, układałem w głowie błyskotliwe frazy odwołujące się do psychiki własnej i bohatera powieści. Chciałem, żeby każdy z czytających ową recenzję i powieść mógł przeglądnąć się w zjawisku socjopatii Johna Cleavera. Kiedy połowa książki była za mną, a recenzja nabierała coraz bardziej widocznych kształtów, Wells pokazał mi środkowy palec i z książką, która zapowiadała się na bardzo ciekawy thriller psychologiczny, poszedł zupełnie w inną stronę. Moim zdaniem bardzo złą.

W małym miasteczku Clayton dorasta chłopiec, który nieco różni się od pozostałych. John Cleaver jest piętnastoletnim socjopatą, u którego stwierdzono antyspołeczne zaburzenia osobowości. Pomijając fakt, że mieszka w domu, który świadczy usługi pogrzebowe, nadmiernie interesuje się seryjnymi mordercami. Małe miasteczka w Stanach są zazwyczaj centrum wszelkiego zła, więc i w Clayton ktoś zaczyna w bardzo okrutny sposób zabijać mieszkańców miasta. John, dzięki zainteresowaniom i psychice, ma przewagę nad policją i sam zaczyna szukać mordercy.
Ta książka ma świetny początek. Atomsfera sennego miasteczka, tajemnicze zgony i szczegółowe opisy balsamowania zwłok przyciągną najbardziej zwichnięte umysły. Dopóki akcja nie przejdzie etapu kulminacji, wszystko gra świetnie. Postać Johna i jego socjopatycznych myśli na temat innych ludzi oraz walka z wewnętrznym potworem jest bardzo dobrze opisana. Człowiek wchodzi w akcję i powoli przeszywa go dreszcz, kiedy zaczyna przeglądać się w postaci piętnastolatka. Kiedy razem z bohaterem zaczynamy śledzić mordercę i rzeczywiście wchodzimy w tę powieść, autor serwuje nam zwrot.
I tutaj wypada się zatrzymać. 
Z jednej strony jest to nieźle opisana historia. Wszystko w niej gra. Jest moze nieco naiwna, ale zważywszy na gatunek, w którym zdecydował się babrać Wells, czytałem już o wiele głupsze pozycje. To rozwiązanie może się podobać.
Z drugiej zaś strony - całkowicie subiektywnej - gatunkowy twist to najgłupsze, co autor mógł z tą książką zrobić. Do końca miałem nadzieję, że może jednak jest to znów jakiś haczyk i fabuła potoczy się podług moich oczekiwań. Niestety. Dawno tak osobiście nie zawiodłem się na czytanej historii. 
Słowem podsumowania. Nie chcę pisać, że książka jest zła, bo nie jest. Jest niezła. Styl, klimat i fabuła stanowią bardzo fajną całość. Mnie, niestety, książka zawiodła jedynie fabularnie. Do reszty nie mam zastrzerzeń. Ale przyznaję, że to, że Wells spieprzył świetny thriller psychologiczny obudziło i we mnie uśpione od dawna skłonności socjopatyczne.

poniedziałek, 5 marca 2012

Mierne medyczne kuriozum

Człowiek to ciekawy twór. Sztukę medycyny i zabijania opanował w stopniu odpowiednio dobrym i wybitnym. Jedno pomaga przetrwać drugie. Ale ponieważ człowiek to ciekawy twór, postanowił wykorzystać medycynę również do zabijania. Przykładów jest multum: choćby przemiły wójek z obozu Auschwitz z diastemicznym uśmiechem. Nic dziwnego, że twórcom Ludzkiej stonogi zaświtał pomysł wykorzystania medycyny do czegoś innego niż ratowanie życia. Gdyby mierzyć miarą pomysłu jakość tego obrazu, to ode mnie ma wysokie noty. Niestety, na jakość filmu składa się mnóstwo innych czynników.

Fabuła jest oczywiście wszystkim znana. 
Niemiecki (a jakże!) chirurg na emeryturze postanawia wstać z fotela sprzed telewizora i stworzyć dzieło epokowe - ludzką stonogę, czyli trzy osoby połączone ze sobą przewodem pokarmowym. W tym pomyśle dzielnie wspierają go dwie urocze Amerykanki i jeden krzykliwy Japończyk. Czy temu uroczemu teamowi uda się dokonać medycznego kuriozum?
Sarkazm jest tu potrzebny, bo o ile pomysł jest tak samo obrzydliwy, jak niezy, to wykonanie tego filmu jest słabiutkie. Pomijam ze dwie sceny, na których rzeczywiście nie polecam jeść. Reszta wieje nudą. Banalnie prosta ta fabuła. Cząstkowa, chaotyczna i mocno przerysowana (w złym znaczeniu). To jeszcze można wybaczyć i jakoś przeboleć, ale pożal-się-boże "aktorstwo" to żenada. Przede wszystkim właśnie to kładzie ten film na łopatki. O ile umiarkowanie wkurwiał mnie doktorek z tym swoim diabolicznym, niemieckim akcentem, o tyle wrzeszczący po japońsku element układanki czy początkowa "gra" uroczych turystek ze Stanów była naprawdę irytująca. Całe szczęście w dalszej części filmu zamilkły...
Tak czy siak film jest słaby. Możnaby z tego wycisinąć o wiele więcej, a sam pomysł poprowadzić w naprawdę przerażający sposób. Twórcy filmu skupili się jednak na innych aspektach, a film na tym stracił. Za pomysł filmu i jego wykonanie, ode mnie, nie więcej niż 3/10. Ale - paradoksalnie - można zobaczyć film, o którym na krótko zrobiło się głośno.

środa, 22 lutego 2012

Pan Kipps snuje opowieść

Opowieść i klimat. Dwie, chyba najistotniejsze rzeczy, dla których sięgam po literacki horror. Często zdarza się, że historia kwalifikuje powieść do rzucenia w kąt, ale klimat nie pozwala się od niej oderwać. Zdarza się też na odwrót. Nie ma co oszukiwać, do sięgnięcia po Kobietę w czerni zachęciły mnie reklamy filmu, który do kin wchodzi z początkiem marca. Lubię klasykę, opowieści gotyckie i wręcz przepadam za nieco przerysowanym klimatem angielskiej prowincji pogrążonej w wiecznej mgle. Książka Susan Hill to trybut dla wszystkich klasycznych opowieści dziejących się w podobnej scenerii.
Młody adwokat Arthur Kipps przyjeżdża do miasteczka Crythin Gifford, aby uporządkować sprawy spadkowe zmarłej pani Drablow. Miejsce, które na kilka dni ma stać się jego pracą to owiany złą sławą dom na Węgorzowym Wzgórzu. Kipps odkrywa, że pośród wiecznych moczarów i bagien co jakiś czas pojawia się postać kobiety w czerni. Jaki ma związek z domem i czy Kipps będzie w stanie go odkryć?
Zacznę nietypowo od minusów. 

Po pierwsze powieść jest króciutka. Czyta się ją dosłownie w jeden wieczór. Choć wydanie tej powieści jest zrozumiałe ze względów marketingowych, śmiało mogła ona wcześniej wchodzić w skład opasłej antologii. Po samej historii nie ma co oczekiwać fajerwerków. Jest to typowa ghost story. Samej opowieści, która jest całkiem niezła czegoś brakuje. Nie potrafię wyłapać tego niuansu, ale zdecydowanie brak jej tego czegoś.
Kobieta w czerni to klimatyczna, wręcz do bólu, opowieść w duchu literatury gotyckiej. Nastrój powieści odgrywa chyba największą rolę. Stare domostwo, na skraju małego angielskiego miasteczka. Wieczna mgła otaczająca teren mokradeł Węgorzowego Wzgórza. Tajemnicza postać kobiety w czerni. Specyficzne elementy, ale jednocześnie uroczo przerysowane budują klimat tej książki. Sama fabuła nierozerwalnie łączy się ze scenerią i atmosferą. Można odnieść wrażenie, że Susan Hill historię ukuła na klimacie książki. 
Czytając Kobietę w czerni przypominała mi się lektura opowiadań M. R. Jamesa. Susan Hill do Jamesa trochę brakuje, ale ta książka to taki mały trybut. O ile, w opowieściach klasyków początkowy klimat później gdzieś znika, u Hill trzyma się mocno przez cała historię.
 Niedługo do kin wchodzi kolejna już ekranizacja tej powieści. Trzeba zaznaczyć, że spektakl oparty na tej książce grany jest codziennie od niemal trzydziestu lat w Londynie. Mnie specjalnie zachęcać do seansu kinowego nie trzeba. Jeśli twórcom udało się oddać przerysowany gotycki klimat, to będzie to dobre kino. Spodobała mi się Kobieta w czerni. Kupiłem tę atmosferę, tajemnicę i klimat. Mało tam taniego efekciarstwa, dużo więcej nastroju. Śmiało polecam zapozanie się z tą powieścią, choć pewnie nie wszystkim przypadnie go gustu.

poniedziałek, 20 lutego 2012

Oczywista oczywistość

Jak rozpocząć posta i tak sprawnie zełgać, żeby ktoś, kto będzie go czytał uwierzył, w to co napisałem? Nie wiem. Dlatego od razu się przyznam. Wziałem się za prowadzenie bloga bez kilku znajomości z dziełami epokowymi. Ktoś powie, że przecież nie można obejrzeć, ani przeczytać wszystkiego. Oczywiście. Ale są rzeczy, wobec których ignorancja powinna być karana chłostą pod pręgieżem. W pierwszym poście napisąłem, że coś wiem o gatunku, jakim jest horror. Od wczoraj jest to prawdą...
Jako, że niedzielne popołudnia lecą mi z prędkością światła, zamieniając się w pełne rozpaczy niedzielne wieczory, postanowiłem wczoraj zapomnieć o tym przeklętym dniu i wziałem się za film, który wyłowiła dla mnie żona. Coś Johna Carpentera, to jeden z wiekich obrazów, które jakoś udało mi się dotychczas sprawnie omijać. Nie będę nawet próbował wyjaśniać dlaczego. Tak czy inaczej karygodną zaległość nadrobiłem wczoraj.
Fabuły nie będę opisywał, bo wiadomo. Powiem, że dla kogoś, kto nie widział oryginału, a zapoznał się z prequelem, taka kolejność sensu jest bardzo ciekawa. Zazębiająca się historia, która po obejrzeniu oryginału pozwala nieco inaczej spojrzeć na najnowszą wariację na temat dzieła mistrza. 
W sieci i nie tylko o tym filmie napisano już wszystko. Więc chciałbym, żeby ten post został bardziej potraktowany jako forma odnotowania, że i ja wróciłem do świata żywych i świadomych, którzy coraz mniej klasyki mają do zaliczenia. Powiem tylko, że film to absolutny fenomen pod względem obrzydliwości wizualnej i miażdżącego, dusznego klimatu. Kapitalne kino. Była to zdecydowanie jedna z lepszych kreacji Kurta Russela. Rewelacyjnie nakreślono również innych bohaterów, którzy z czasem zamieniali się w ciężką do zdefiniowania kreaturę. Na efekty specjalne w kinie lat 80-tych należy potrzeć z odrobiną wyrozumiałości. Tutaj nic takiego nie potrzeba. Mutacje, obrzydliwości i inne satysfakcjonujące elementy tej części obrazu są wprost fenomenalne. O klimacie natomiast można napisać jedno: rzadko spotyka się z tak dobrze i umiejętnie wykreowanym poczuciem zaszczucia i realnego zagrożenia. 
Jeśli na ziemskim padole jest ktoś, kto błądzi i sądzi, że dobrze mu z tym - czym prędzej niech zasiądzie do seansu. Coś Johna Carpentera to absolutna konieczność. Dla mnie jeden z najlepszych horrorów, jakie widziałem.

piątek, 10 lutego 2012

Daphne du Macabre

Któż z nas nie oglądał Ptaków Alfreda Hitchcocka? Każdy zna te krwiożercze bestie, znienacka nadlatujące na bogu ducha winnych ludzi i kąsające bez opamiętania po twarzy, rękach i nogach. Film zrealizowany w 1963 roku mnie straszy do dziś. Dzięki mojej niezawodnej ignorancji w przypadku klasyki grozy, nie miałem pojęcia, że Hitchcock oparł scenariusz o opowiadanie pewnej damy. Chcąc sprawdzić jak obroni się tekst w starciu z klasykiem kina, poszperałem i znalazłem zbiór opowiadań Daphne du Maurier Makabreski. Przyznaję bez bicia, że jest to jedna z najlepszych rzeczy jakie ostatnio zdarzyło mi się czytać.
Zbiór sześciu opowiadań, z czego każde z nich utrzymane w zupełnie innym tonie i w różnych barwach. Wszystkie natomiast łączy jeden element - niepokój.

Pierwszy raz, od niepamiętnych czasów ów magiczny niepokój towarzyszył mi podczas czytania. Ale od początku. Na pierwszy ogień idą Ptaki. Przyznaję, że choć film jest świetny, to pan Hitchcock może co najwyżej podać ogień do papierosa Madame du Maurier. Klimat opowiastki miażdży. Samotność, strach, paranoja - genialne. Nieoglądaj się teraz - również rewelacja. W zalewie mdłych miłosonych historyjek o Wenecji, warto poznać nieco inne spojrzenie na to miasto. Kolejny tekst to Niebieskie soczewki - mój ulubiony, obok Ptaków, tekst w zbiorku. Słowo niepokój w trakcie czytania, w moim przypadku, wręcz się zmaterializowało. Najbardziej abstrakcyjne, ale chyba najlepsze, jak dla mnie. Klimat ponownie miażdżący. Później mamy jeszcze Jabłoń, Alibi i Nie po północy. Wszystkie są bardzo dobre. Najmniej przypadło mi do gustu ostatnie.
Nie pamiętam takiego zbioru opowiadań. Nie znam. Sześć tekstów, z czego dwa wybitne. Wszystkie piekielnie klimatyczne. Warto do tej kadzi ochów i achów dorzucić co nieco o stylu Daphen du Maurier. Autorka pisze oszczędnie i bardzo prosto. Czyta się to wyśmienicie. Proste zdania, świetne dialogi i oszczędność - wszystko sprawia, że lektura daje mnóstwo satysfakcji.
Choć Daphne du Maurier nie zasłynęła może jako twórczyni grozy (właściwie ciężko ją szufladkować, więc nie zamierzam tego robić), to Makabreskom należy się niewątpliwie miejsce na piedestale. Wyśmienite opowiadania, podszyte subtelną grozą, zostawiają w czytelniku dozę pustki, niepokoju i ogromną satysfakcję. Gorąco zachęcam wszystkich, którym nieco obrzydła współczesna twórczość, wszak - jak mawiał ktoś mądry - trzeba czasem zajrzeć do klasyków, żeby wiedzieć czego się bać.

poniedziałek, 6 lutego 2012

Tej ciemno(ty)ści się bój

Los ludzi podobnych do mnie, to znaczy ludzi bardzo łatwo ulegających ładnym opakowaniom marketingowych, jest dosyć okrutny. Człowiek taki jak ja siedzi sobie w domu, egzystencję przerywa mu co chwila solidnie skrojony zwiastun horroru, usilnie puszczany w telewizji. Potem taki człowiek siada przed owym filmem, a po jego zakończeniu nie wierzy, że można z taką premedytacją wyrzucić pieniądze w błoto. Ale od początku.
Młode małżeństwo przeprowadza się do ogromnej pseudo-wiktoriańskiej posiadłości. Dołącza do nich córka i w domu zaczynają dziać się dziwne rzeczy.

Wystarczy, bo jak sobie przypomnę więcej szczegółów, to mogę nie wytrzymać. Mowa o filmie Nie bój się ciemności. Tytuł absolutnie adekwatny, gdyż najlepszą alternatywą byłoby wyłączenie filmu i półtoragodzinne wpatrywanie się w ciemny ekran. Myślę, że wrażenia byłyby o wiele przyjemniejsze.
Ale skąd tyleż jadu, ktoś zapyta. Śpieszę donieść, że każdy (absolutnie i bezprzecznie każdy) element tego cudownego obrazu jest debilizmem na skalę światową. Od pożal się Boże "gry aktorskiej", poprzez wybujałą i debilną scenografię. O fabule ciężko mówić bez przekleństw. Każdy element tej pięknej historii wzbudza w człowieku, który choć trochę horrorów widział, trzy stadia wiadomości o śmiertelniej chorobie: niedowierzanie, negację i akceptację połączoną z rezygnacją (czy jakoś tak).
Szczerze powiedziawszy cieżko napisać cokolwiek o tym filmie. Ktokolwiek czyta ów wpis, niech potraktuje go nie jako recenzję, ale jako ostrzeżenie. Nie warto marnować sobie półtorej godziny waszego cennego życia. Mamy miesiąc luty, a u mnie ten cudowny obraz na pewno będzie w trójce najgorszych filmów roku. 
Muszę jeszcze wspomnieć o czymś, co oburza mnie wyjątkowo: a) z racji zawodu, scena w bibliotece publicznej jest kretyńska, śmieszna i świadcząca o tym, że żaden członek ekipy filmowej nigdy nie przestąpił progu żadnej książnicy, b) wmieszanie w ten film Arthura Machena i (jak podejrzewam) Algernona Blackwooda jest obrzydliwe. Dwóch znakomitych twórców grozy spłyconych i wykorzytanych do produkcji tej filmowej popłuczyny.
Słowem podsumowania: wystrzegać się ze wszystkich sił, spalić wszystkie kopie, prochy głeboko zakopać i szybko o nim zapomnieć.

czwartek, 2 lutego 2012

Angielska prownicja krwią płynąca

Rok 1860. Piękna posiadłość na angielskiej prowincji. Państwo Kent, wraz z dziećmi i służbą kładą się spać. Wśród potomków jest trzyletni Saville Kent. Dziecko rozkoszne, wesołe. Rano okazuje się, że dziecka nie ma w swojej kołysce. Nerwowe poszukiwania angażują coraz więcej osób. W końcu udaje się je znaleźć. Uduszone, sine, z licznymi ranami kutymi i podciętym gardłem. Ostatnim miejscem, gdzie przyszło dokonać krótkiego żywota temu chłopcu, był śmierdzący brudny wychodek schowany w krzakach...
Tak oto zaczyna się historia kryminalna, którą opisała Kate Summerscale w książce Podejrzenia pana Whichera. Morderstwo w domu na Road Hill. Książka różni się jednak nieco od innych kryminałów z dwu powodów: a) jest to historia w stu procentach prawdziwa, a każde wypowiedziane w książce zdanie zostało zaprotokołowane w dokumentach dotyczących śledztwa b) jest to reportaż historyczny, delikatnie beletryzowany, ale napisany lepiej niż nie jeden kryminał.

Abstrahując od jednoznacznej oceny, trzeba zaznaczyć, że Kate Summerscale wykonała ogrom pracy. Widać to w książce. Przekopanie się przez (dosłownie) tony dokumentów, dotyczących samego śledztwa, ale i przede wszystkim czasów, w których dzieje się ta historia, wymagało od autorki nie lada wysiłku, poświęcenia i cierpliwości. Jednak przytoczenie historycznych faktów i splątanie ich w jedną logiczną całość to nie wszystko. Kate Summerscale stworzyła obraz wiktoriańskiej Anglii oraz początków brytyjskiej kryminalistyki, który jest bardziej sugestywny niż powieści z tego okresu. W fascynujący sposób ukazano nie tylko świat prowincji w Anglii. Oprócz zachwycającego obrazu ludzkiej mentalności, mamy wspaniale pokazane początki sztuki kryminalnej. Pierwsi detektywi, pierwsze sprawy, tworzenie słownictwa detektywistycznego - wszystko to miało wpływ na późniejszy rozwój kryminału, jako gatunku literackiego.
W tej książce każdy powinien znaleźć coś dla siebie. Mnie uderzyły najmocniej dwie kwestie. Mianowicie zaangażowanie wszystkich, ale dosłownie wszystkich w rozwiązywanie sprawy morderstwa w Road Hill House. Chyba każdy średniocywilizowany człowiek brał udział poniekąd w śledztwie, albo przynajmniej próbował. Listy do gazet z wieloma teoriami na temat morderstwa, obwinianie wszystkich członków rodziny bez względu na ich uczucia i szacunek, wreszcie zajadłe i insynuacje gazet z tego okresu (dodać trzeba, że lubością na temat tego morderstwa pisał i przekonywał do swych racji Charles Dickens - błędnych z resztą). Ów element uderza bardziej, kiedy wziąć pod uwagę to, co dzieje się obecnie w Internecie. Mamy sprawę, o której mówi cała Polska, a wystarczy spojrzeć do Internetu na komentarze jak równiutko opluwani insynuacjami są członkowie rodziny zaangażowani w sprawę. Obecnie też nie brakuje domorosłych detektywów, którzy nie patrząc na szacunek dla osób poszkodowanych, rozdrapują i analizują zajadle każdy szczegół.
Drugą rzeczą jest fakt, jak morderstwo Savilla Kenta oraz jego społeczne implikacje wpłynęły na rozwój literatury kryminalnej i detektywistycznej. Autorka wymienia mnóstwo przykładów prac takich twórców jak Charles Dickens, M. R. James i wielu innych, w których aż kipi od nawiązań do tej zbrodni. Można by zaryzykować stwierdzenie, że stała się ona kanwą dla literatury kryminalnej. Ale nie wypuszczajmy się tak daleko.
Słowem podsumowania. Podejrzenia pana Whichera. Morderstwo w domu na Road Hill to fascynujący obraz wiktoriańskiej epoki, oddany ze szczegółami. To także pieczołowicie zbudowana historia początków kryminalistyki w Anglii. Jeśli ktoś jest zainteresowany epoką wiktoriańską, kryminałem ta książka to konieczność. Wszystkich innych również wypada do niej zachęcić, bo rzadko spotyka się takie książki.