piątek, 20 maja 2011

U szatana nihil novi

"Dla szatana chwały
To mroczne rytuały
To jest czarna msza, czarna msza
[...]
A! A! A! A!
Czarna msza, czarna msza
A! A! A! A!
Czarna msza"
Ach, z rozrzewnieniem wspominam czasy, kiedy Arka Satana wyśpiewywała przez nas, studentów swoje hymny dla księcia ciemności po nocnych imprezach. 
Może nie przepadam jakoś szczególnie za literaturą obracającą się wokół wątków satanizmu czy religii, ale od czasu do czasu coś wpada mi w ręce. A że, jako gówniarz bardzo lubiłem takie klimaty, więc mniej więcej śledzę rynek i jeśli pojawia się jakaś ciekawa pozycja to chętnie się z nią zapoznaję. Niestety ostatnio na temat egzorcyzmów w literaturze posucha. Myślałem, że zmieni to książka Matta Baglio Obrzęd, na podstawie której nakręcono obraz The Rite z panem Hopkinsem, ale niestety się pomyliłem.

Baglio opisuje perypetie młodego księdza, który ze Stanów Zjednoczonych wybiera się do Włoch, aby tam nauczyć się rzemiosła od najlepszych egzorcystów na świecie. Ta pozycja to na poły powieść fabularna i reportaż. Dwie rzeczy w tej książce się udały. Po pierwsze sprawnie demitologizuje kicz odnośnie egzorcyzmów, którym karmi nas kultura masowa. Sprawnie wykreśla z listy obrazy, które w Hollywood stanowią podstawę filmów o egzorcystach.
Po drugie podobał mi się intymny charakter tej książki. Brak tutaj scen pełnych patosu walk dobra ze złem, wielkich kościołów z ogromnymi witrażami i mocnych słów. Wszystko, czego uczy się młody ksiądz ma miejsce w małym gabinecie, przy wtórze sztucznego światła, w warunkach, chciałoby się rzec biurowych.
Natomiast to wszystko, co opisuje książka już znamy. Nie bardzo widzę sens wydania powyższej pozycji. Jeśli miało to być coś nowego na rynku literatury egzorcystycznej to nie wyszło. Jeśli miała być to książka o poznaniu świata księży walczących z uosobieniem zła, to też czegoś zabrakło. Są w tej książce momenty, na które rzeczywiście warto zwrócić uwagę, ale większość to raczej banały i truizmy, poddane z lekką modyfikacją.
Czy warto? Nie wiem. Jeśli naprawdę ktoś ma trochę czasu i chce go poświęcić na ugruntowanie wiadomości o egzorcyzmach, to można. Jeśli jednak macie coś ciekawszego pod ręką to radzę wybrać to coś.

W szponach lodowego terroru

Na dworze robi się coraz cieplej. Poranki stają się bardziej gorące, autobusy i tramwaje bardziej duszne, a pot zaczyna obficie wydzielać się z każdego kawałka ciała. Nie ukrywam, że ponad trzydziestostopniowe temperatury są mi niezbyt na rękę, ale cóż. Pozostają domowe sprawdzone sposoby, aby pozbyć się koszmarnego uczucia palącego żaru. Można pić dużo wody lub innych napojów, ochładzać się co chwila wodą, obkładać lodem lub chłodzić wiatrakiem. Oprócz wyżej wymienionych sposobów jest parę innych, które mogą pomóc w wyrównaniu temperatury ciała. Jednym z takim sposobów jest Terror Dana Simmonsa.
Dan Simmons to niemal facet renesansu. Jak sam przyznaje uwielbia eksperymentować, a jeśli piszę jakąś powieść to między innymi dlatego, aby poznać realia i historię, na których zamierza ją oprzeć. Simmons to istny gatunkowy shaker: od science-fiction, przez rasowe horrory, po powieści szpiegowskie i sensacyjne. Pisarz to wszechstronny i utalentowany, ale ja, aby przekonać się na własne oczy, wziąłem na warsztat jakiś czas temu działo, które chyba nie ma ani jednej złej recenzji. Pomimo wrodzonej zgryźliwości ta również nie będzie niepochlebna. 

Terror to opowieść o wyprawie Sir Johna Franklina w poszukiwaniu Przejścia Północno-Atlantyckiego. Franklin już wcześniej próbował tej sztuki, ale z niepowodzeniem. Do zadania podszedł jeszcze raz w roku 1845 z dwoma okrętami HMS Erebus i HMS Terror. Na statkach było łącznie 129 członków załogi, a do dziś w lodowych grobach znaleziono jedynie część ciał. Z tej wyprawy nie powrócił nikt.
Simmons napisał książkę niemal idealną. Nie tylko oparł się o fakty historyczne, ale również niezwykle drobiazgowo opisał wersję wydarzeń z roku 1845. Książka to przede wszystkim opowieść o ludziach. Członkach załogi, słabościach i przeciwnościach losu, z którymi muszą się zmagać. Dojmujące są opisy zmagania się załogi z chorobą, własnym strachem, smutkiem i przygnębieniem. Jak na rasowy horror przystało, mamy również coś, co oprócz zabójczego mrozu czeka na członków załogi poza okrętem.
Fabuły nie ma co opisywać, ponieważ jakiekolwiek próby spłycą samą historię. Napiszę tylko, że książka jest niezwykle klimatyczną opowieścią. Mróz dosłownie wali z każdej strony, a strach i rozpacz powoli zaciska się na szyi czytelnika. Simmons pisze bardzo sugestywnie, łapiąc tym samym czytelnika w szpony każe przyglądać mu się zagładzie grupy marynarzy.
Nie. Dla mnie ta książka nie ma minusów. Piękna, niezwykła i bardzo przejmująca opowieść o ludziach, którzy zmuszeni są walczyć o przetrwanie w ekstremalnie trudnych warunkach. Opowieść o nadziei, strachu i śmierci. O ludziach i o krainie, gdzie ich groby wciąż wystają spod zamarzniętej ziemi. Po tą książkę po prostu trzeba sięgnąć.

czwartek, 19 maja 2011

Ż jak Żywe trupy

Jestem fanem seriali. To znaczy chciałbym być fanem seriali, bo jest ich mnóstwo, bo większość jest szalenie ciekawa, bo niemal wszystkie dostarczają kapitalnej rozrywki. Niestety jakoś brak mi czasu na odcinki, zawsze wolę przeznaczyć czas na coś innego, w efekcie czego nie robię nic konkretnego. Jako, że nie zawsze mam chwilę na dłuższe filmy, więc serial stanowi zdroworozsądkową alternatywę. Seriale o tematyce horroru można policzyć na palcach. Nie tak dawno na ekrany weszła nowa produkcja AMC i na kanale HBO pojawiły się hordy umarlaków. The Walking Dead to ekranizacja komiksu Roberta Kirkmana pod polskim tytułem Żywe trupy. Piszący te słowa sprytnie jest właśnie po pierwszym odcinku i proszę Państwa jest bardzo dobrze.

Początek The Walking Dead bardzo dobrze wróży całej serii. Poznajemy głównego bohatera, kiedy budzi się w szpitalu po postrzale przez bandziora. Szpital to określenie względne, gdyż kiedy nasz bohater wydostaje się na zewnątrz, jego oczom ukazują się setki ciał, leżące na placu. W taki oto sposób nasz amerykański szeryf zaczyna poznawać świat, w którym kolega ze szkolnej ławki najchętniej wgryzłby się w czaszkę, a powalona wcześniejszą śmiertelną gorączką żona, matka, córka marzy o tym by rozerwać cię na strzępy, żeby spróbować twoich parujących wnętrzności. Jest to oczywiście bardzo spłycona wersja tego, co dzieje się w serialu, ponieważ pod fasadą apokalipsy z umarlakami w tle, na pierwszy plan wysuwa się dramat ludzi, którzy walczą czasem z najbliższymi.
Wizualnie to istna petarda. Wielokrotnie żywe trupy w filmach wyglądają raczej groteskowo, tutaj natomiast zachwycająco. Niezłe efekty specjalne, przyzwoite aktorstwo, hordy nieumarłych i walka do upadłego o ludzką godność. Przepis na sukces? Zobaczymy.
Po pierwszym odcinku jestem pewien, że będę kontynuował swoją przygodę z The Walking Dead, gdyż zombie, prócz wilkołaków to kolejny element cudownego świata horroru, który mnie bierze. A takim wydaniu aż grzech nie skorzystać.

Mroczny seans ciszy

Sztuka brzuchomówstwa jest dla mnie tajemnicą. Bynajmniej nie jeśli chodzi o technikę. Tajemnicą pozostaje dla zainteresowanie ludzi tą formą sztuki. Doceniam same pokazy oraz zabawy samą konwencją (znakomity Jeff Dunham), ale do końca tego nie ogarniam. Zachwycać się facetem, który mówi prawie nie otwierając ust, ruszając przy tym wszystkim czym się da od pasa w górę. Nie, nie bardzo.
Co innego jeśli chodzi o zestaw brzuchomówcy. Ponieważ jego występ ma wywołać wrażenie, że ożywia on pewne rzeczy, musi mieć ze sobą co ożywiać. Tak się składa, że bardzo często elementem owego zestawu są kukiełki. Równie często zdarza się, że te kukiełki wyglądają nie jak wzbudzające sympatię zabaweczki, ale upiornie podobne i przerażające ludzkie mikrusy. Dołóżcie do tego głos znikąd i koszmar gotowy. 

Dead Silence to jeden z najbardziej klimatycznych filmów ostatnich lat. Twórca Piły James Wan, postawił przede wszystkim na atmosferę. W prosty sposób ujmując banalną historię, przedstawił klasyczną opowieść o duchach w nowej-starej konwencji.
Zgodne małżeństwo otrzymuje paczkę z lalką brzuchomówcy. Oczywiście nie mają pojęcia od kogo mogli otrzymać tak chory prezent. Wiadomo tylko, że ślad prowadzi do rodzinnego miasteczka Jamie'go. Rozochoceni wzajemnymi zabawami z laleczką, szybko w zapomnieniu odkładają ją na miejsce i w tym momencie rozpoczyna się koszmar.
Seans Dead Silence przyprawia o dumę i wlewa tony nadziei w serca horrormaniaków, że w XXI wieku można zrobić jeszcze film, który oparty na ogranych, klasycznych schematach, może straszyć przerażać i stanowić świeżą rozrywkę. Mgła, niebo zasnute chmurami, deszcz, grzmoty błyskawice towarzyszące filmom grozy od dekad, tutaj stanowią jakby pokłon dla obrazów minionych lat. Brzuchomówca, miejska legenda, drewniane lalki z wielkimi oczami to również hołd dla elementów obrazów grozy przeszłości. Można powiedzieć, że ten film w całości kłania się przed klasyką. Jest to wielki garnek, do którego można wlać wszystko, co się dotychczas widziało, wszystkie rzeczy, które w horrorach się uwielbia, mocno zamieszać, przyprawić odrobiną makabry i mamy naprawdę znakomity film.
Ja nie znajduję w tym filmie słabych stron. Klimatycznie majstersztyk może jednak znudzić widzów, którzy czekają na ochlapanie krwią z ekranu. Dla mnie jest idealnie. Aż zapiera dech i odbiera głos.

wtorek, 17 maja 2011

Wirujące płatki grozy

Kiedy wychodzą nowe płyty zespołów metalowych garściami czerpiących inspiracje z kina i literatury grozy, dziennikarze zgodnie, chórem mówią, że owa płyta stanowi doskonały soundtrack do horroru. W połowie się z tym zgodzę, chociaż biorąc sprawę dosłownie, człowiek musiałby mieć niezwykłą zdolność do wyłączania umysłu podczas czytania, w szczególności, gdy z głośników facet wypluwa wnętrzności do mikrofonu. Marzyło mi się czasem zasiąść przy klimatycznej opowieści, podczas gdy z głośników sączyłby się subtelny soundtrack rodem z filmów grozy. Marzyłem, marzyłem i zupełnie przypadkiem w ręce wpadła mi płyta Winter's Knight zespołu Nox Arcana, który po części sprostał moim wymaganiom.
O tym, jaka to muzyką przeczytać można na tysiącach stron. Ja znam tylko podstawowe różnice między gatunkami, więc styl pominę. Grupę tworzy dwóch amerykanów Joseph Vargo i William Piotrowski.
Winter's Knight to płyta zimowa i przyznam się szczerze, że zimę czuć w każdym jej dźwięku. Zimę mroczną, ale i romantyczną. Zimę tajemniczą i złowrogą. Zimę wieczną i zimną. Słowa trochę napuszone, ale takie wrażenie odnoszę za każdym razem, kiedy jej słucham. Płyta niemal w całości jest instrumentalną wycieczką w krainę wieczenej zmarzliny. Mnóstwo smyczków, klawiszy, delikatnie subtelnie, jak wirujące płatki śniegu.
Chłopaki z Nox Arcana mocno czerpią z takich literackich tuz jak H. P. Lovecraft czy Edgar A. Poe, co udowadniają albumami konceptowymi o owych twórcach. Wpływ tych utworów zdecydowanie słyszy się na płytach.
Mankamentem tych nagrań może być ich podobny schemat, który po pewnym czasie może zacząć nużyć powtarzalnością  i schematycznością. Oprawa graficzna, nie tylko Winter's Knight, ale i całego Nox Aracana znajdzie tyle samo zwolenników co przeciwników. Dla mnie całość to kicz totalny, ale tak uroczy, że ja jestem zachwycony stroną wizualną.
Jeśli ktoś potraktuje zespół Nox Arcana jako rzeczywisty soundtrack do opowieści grozy, to takie użycie owej grupy będzie w pełni uzasadnione. Podpisuje się pod tym piszący te słowa, który wypróbował Winter's Eve przy lekturze Algernona Blackwooda. 



Pośród plaży, traw i martwych morskich krów

Do aktywisty proekologicznego przywiązującego się do drzew, a wolnych chwilach nagabującego ludzi na ulicach mi daleko. Ale wkurwia mnie to, że ludzie nie potrafią uszanować swojego domu, jakim jest nasza planeta. Nie raz, kiedy widzę, jak jakiś delikwent od niechcenia wyrzuca plastikową torbę na poszycie lasu koło drogi albo łąkę, mam ochotę podejść i wepchnąć mu to do gardła lub szczelnie owinąć jego tłusty łeb i patrzeć jak zaczyna mu brakować tchu, oczy wybałuszają się coraz bardziej... Dobra, rozmarzyłem się.
Generalnie chodzi mi o to, że razi mnie ludzka głupota, lenistwo i bezmyślność w stosunku do przyrody, więc popieram formę straszenia naturą, jakie zaprezentowano nam w filmie Long Weekend.

W pięknej scenerii Australii łatwiej wpaść na pomysł wspólnego weekendu na łonie natury. Taką koncepcję wprowadza w życie Peter zabierając żonę Carlę (kobieta nie jest specjalnie zachwycona) nad malowniczy brzeg oceanu. W drodze do miejsca wymarzonego, Peter potrąca kangura, ale jak przystało na faceta z wielkiego miasta, który kontakt z naturą ma tylko dzięki National Geographic, nic sobie z tego nie robi. Grzechów miastowiczów jest więcej: torba foliowa rzucona gdzie popadnie, butelki po piwie i wiele innych rzeczy. W nocy coś dziwnego zaczyna dziać się wokół obozowiska małżeństwa, gdyż okazuje się, że natura nie pozostaje dłużna.
Przyznam, że kompletnie beznamiętnie siadłem do seansu i takie uczucie towarzyszyło mi części filmu. Po jego zakończeniu, z pełną świadomością mogę powiedzieć, że nie wiem czy Long Weekend mi się podoba czy nie.
Moralizowanie z pomocą horroru to ryzyko. Bardzo łatwo wpaść w pułapkę śmieszności i kpiny.
Zacznę od plusów. Zdecydowanie kciuk w górę dla Jamesa Caviezela. Przez niemal cały film facet tak skutecznie irytuje i razi debilizmem głównego bohatera, że naprawdę należą mu się oklaski. Aktorka partnerująca to ładne tło. Samo otoczenie również poczytuje na plus. Nie ma tam przesłodzonej cukierkowej plaży, soczystych zielonych liści palm ani nieustannego żaru słońca. Wszystko wygląda o wiele bardziej naturalnie.
Jako minus natomiast można potraktować akcję. Bo w sumie w tym filmie jest ona tak chaotyczna i mozaikowa, że nie daje się szansy widzowi na "wejście " w obraz. Z drugiej jednak strony jest to coś innego i ciekawego. Kolejnym punktem jest konflikt małżeństwa na tle dzikiej Australii. Wpływ środowiska zdecydowanie źle wypływa na ich relacje, ale pokazane to w sposób jakiś mdły i nijaki.
No i właśnie to jest główny problem: w jaki sposób ocenić ten film. Przyznam się szczerze, że nie wiem. Z jednej strony jest to ciekawy obraz, z drugiej zaś kolejny remake, mdło i kulawo przedstawiony. Dla mnie trochę bardziej na plus niż minus. Nie wiem, może przez scenę w samej końcówce, którą wszyscy powinni być ukontentowani.

poniedziałek, 9 maja 2011

Klimatyczny wspomnień czar

Każdy chyba ma taką książkę, która kiedyś wystraszyła nas nie na żarty. Niektórym po nocach śni się widmo warczącego Psa, który jeździł koleją, innym być może przed oczami staje rozgorączkowane obłędem oblicze Ernest Nemeczka z Chłopców z placu broni. Żeby za daleko nie odchodzić od gatunku i pozostawić lektury w spokoju, ja mogę śmiało powiedzieć, że pamiętam do teraz książkę, która mnie wystraszyła. Rzadko zdarza się żebym poczuł coś na kształt strachu podczas czytania. Z reguły mogę odczuwać jakąś formę niepokoju. A czytając w liceum Wyklętego Grahama Mastertona, ciary wędrowały mi po całym ciele.
John Trenton to antykwariusz, któremu umiera żona. Pogrążony w depresji chłop kupuje dziwny obraz przedstawiający jego dom. Do tego ktoś usilnie stara się odkupić ów obraz od umęczonego życiem człowieka. Żeby nie myśleć o zmarłej żonie, John postanawia wyjaśnić zagadkę. Ale oczywiście okazuje się to być wierzchołkiem góry lodowej wydarzeń, które od wieków nawiedzają Salem...

Z opisu tyle, bo książkę czytałem naprawdę bardzo dawno. To, co mnie uderzyło w tej powieści to rewelacyjnie wykreowany klimat. Z książkami Mastertona zdecydowanie jestem na bakier, ale nawet po przeczytaniu przez te wszystkie lata setek innych książek, pamiętam tą specyficzną aurę Salem. Ową tajemnicę powoli odsłanianą przed czytelnikiem. Spotkania Johna z duchami Salem pamiętam nadzwyczaj dobrze, gdyż sugestywne opisy Mastertona pozwalały działać wyobraźni i pamiętam, że w ciemnym pokoju było mi naprawdę niezbyt komfortowo podczas czytania. Cały czas miałem wrażenie, że... Ciężko się do tego przyznać, ale ta pozycja była naprawdę straszna. Napisana z niesamowitym wyczuciem, z duszną  i piękną zarazem atmosferą dała mi kupę strachu i satysfakcji. Sądzę, że w ramach powrotu do korzeni Wyklęty nie uchowa się przed powtórną weryfikacją. Pozostaje jedynie znaleźć odpowiedni egzemplarz (Amber-horror, oprawiony w foliowaną obwolutę biblioteczną, lekko sfatygowany, piękny - poprzedni pachniał wodą po goleniu, chyba Pumą, bo ktoś jako zakładki użył paska z perfumerii, ale wątpię żeby trafił na identyczny), zacząć czytać i sprawdzić czy wrażenia, które mam po tej pozycji wzmocnią się czy zbledną zupełnie.

Kły, krew i karabin w środku lasu

Ćwiczenia wojskowe. Element niezbędny, jeśli chodzi o siły zbrojne danego kraju. Bycie wojskowym to sprawa niełatwa. No bo, na przykład, siadacie przed telewizorem z sześciopakiem piwka, włączacie telewizor, w którym drużyna narodowa ma właśnie rozegrać jeden z najważniejszych meczów w waszym kibicowskim życiu, a tu nagle telefon. Nieprzewidziane szkolenia z siłami specjalnymi. I dupa. Nie ma siły. Ubieracie się, bez zająknięcia wkładacie mundur i do bazy. W efekcie zamiast rozkoszować wieczorkiem piłkarskim, ganiacie po lasach z bronią udając, że koledzy z sił specjalnych to najgorsi wrogowie... Aha, no i oczywiście warto wspomnieć, że oprócz kompanów w kamaszach, ugania się za wami horda wygłodniałych wilkołaków. Tylko tym razem już nie na żarty. Jak widać bycie żołnierzem to sprawa niełatwa, a można zaobserwować to doskonale na przykładzie filmu Dog Soldiers.
Nawiązując do akapitu wyżej, fabułę można ująć w paru słowach. Grupa żołnierzy, gdzieś w lasach Szkocji ćwiczy praktyczne założenia bojowe. Z czasem okazuje się jednak, że przeciwnikiem jest nie tylko grupa z sił specjalnych, mrok i zimno, ale również banda wilkołaków, która nie strzela ślepakami. 


To bezsprzecznie jeden z najlepszych filmów o wilkołakach, jakie widziałem. Absolutnie nie przyjmuję do wiadomości, że jest on dziecinny, nielogiczny czy nudny. Uwielbiam polemiki, ale w przypadku tego filmu nie przyjmuję żadnych argumentów. Połączenie wojskowości z horrorem to jeden z moich ulubionych motywów grozy. Dołożyć do tego wilkołaki i taki prosty, niewymagający chłopak jak ja jest wniebowzięty. Nie przeszkadza mi średnie aktorstwo, śmieszące niektórych wilkołaki czy żałosne (również według niektórych) poczynania żołnierzy. Ja za każdym razem, kiedy włączam Dog Soldiers, biegam z chłopakami po lesie, jadę z nimi do domku pośród lasu, gdzie staram się obronić przez tą cholerną bandą przerośniętych psów.
Rzecz ujmując nieco poważniej, w stosunku do tego filmu jestem nieco spaczony. Widziałem go ponad trzydzieści razy i mógłbym przynajmniej jeszcze raz tyle (o mojej przypadłości kiedy indziej) i wszystko mi w tym filmie smakuje. Postacie żołnierzy świetne, akcja i fabuła, która w przypadku takiego filmu jest dosyć ograniczona rozwiązana została rewelacyjnie. Pamiętam, że kiedyś spotkałem się z opinią, że bardziej nie da się zepsuć postaci wilkołaka. Absolutnie się z tym nie zgadam i uważam, że wizualnie bestiom nie brakuje absolutnie nic. W końcu wilkołak nie ma płaskiego pyska i nie przypomina niedorobionego człowieka-kota, tylko lykantropiczną bestię. Rewelacja! Uwielbiam ten film również ze względu na motyw izolacji w horrorze (obrona w jednym miejscu przed czymś co jest na zewnątrz - kolejny mój faworyt, jeśli chodzi o motywy w grozie), który świetnie jest tu wyeksponowany.
Szanując w pełni zdanie innych i rozumiejąc, że każdy widz ma różne gusta, o których nie powinno się rozmawiać. Uznając, że są inni, którzy widzieli więcej i znają się lepiej, stwierdzam, że każdego, kto krytykuje ten film rzuciłbym na pożarcie bestiom ze szkockich lasów i z przyjemnością patrzył na krwawą ucztę.

piątek, 6 maja 2011

Strzpenij ten mózg, bo kartki zaplamisz

Jack Ketchum wszedł na nasz polski rynek ubłoconymi buciorami, zostawiając w księgarniach krwawe ślady działalności. Wydawnictwo Papierowy Księżyc postanowiło wydać pana Ketchuma w zeszłym roku w związku z jego wizytą we Wrocławiu na Dniach Fantastyki. Wybrałem się na DF-y, nawet na spotkanie z Ketchumem, dodam, że nawet zgarnąłem autografy na wszystkich trzech wydanych w Polsce książkach... no dobra, żeby dopełnić narcystycznego obowiązku powiem, że paliłem z nim fajkę przerzucając luźne uwagi. Wow!
Ale ja tu o książce. Poza sezonem, bo nią chodzi była pierwszym spotkaniem z prozą Ketchuma. Pierwszym i jak do tej pory najlepszym.
Poza sezonem to książka wydana w latach osiemdziesiątych, po mocnych cięciach redakcyjnych. Owe cięcia związane były z treścią książki. A składa się na nią: mały domek pośród lasu, kilku znajomych na weekendzie, piękna pogoda, grill, muzyka i świetnie spędzony czas. Aha, byłbym zapomniał o bandzie zdehumanizowanych kanibali, zezwierzęconych do granic możliwości, kierujących się najbardziej prymitywnym instynktem.
Rozwoju fabuły bardzo łatwo można się domyślić. Tak. To papierowa wersja masakry, z ogromną ilością krwi, flaków, postrzałów, tortur, prymitywizmu, zezwierzęcenia, wyuzdania i perwersji. Brzmi zachęcająco?
Dla mnie brzmiało na tyle, że książkę łyknąłem w słoneczne niedzielne popołudnie. Muszę powiedzieć, że wrażenia do teraz mam bardzo pozytywne. ja się ubawiłem przy tej pozycji. Niektórych może oburzyć słowo ubawiłem przy takiej ilości krwistych dawek, ale taka jest prawda. Wkurzają mnie próby dostrzegania w prozie Ketchuma traktatów niemal filozoficznych, opisujących upadek gatunku ludzkiego, empatii i odruchów humanizmu. Dla mnie to czysta rozrywka.
Częstym grzechem ludzi jest doszukiwanie się czegoś głębszego. W Poza sezonem tego nie ma. Nie twierdzę, że sam Ketchum nie chciał ta czegoś przemycić, bo jeśli chciał, to średnio mu wyszło. Podobnie jak średnio wyszły mu "niepokojące, chore, niesmaczne" Dziewczyna z sąsiedztwa i Straceni. Mnie to nie bierze.
Przed nami niedługo premiera jego nowej książki. Dla mnie Ketchum to pewnego rodzaju czarodziej gore. Zobaczymy czy po nowej pozycji się to zmieni.
A Poza sezonem polecam. Jak najbardziej. Wszak Ketchum marketingowo nazwany przez Kinga został najstraszniejszym facetem Ameryki. Ja tam się nie boję.

Smakująca krwią prowincja

Są takie filmy, które pomimo idiotyzmów na ekranie oglądamy dalej. Pomimo tego, że bohater to kompletny debil, którego działania z logiką mają tyle wspólnego, co Marilyn Manson z podwórkowym kółkiem różańcowym (cytat zapożyczony). Niektóre filmy mają to coś, że człowiek jest w stanie przymknąć oko i rozkoszować się filmem. Dla mnie takim obrazem jest m. in. Smakosz.

Komiczna historia rodzeństwa, które wracając do domu na przerwę świąteczną trafia na kogoś lub coś, co poluje na ludzi, czego są świadkami.
Nie będę po raz kolejny pisał, że fabuła to banał, bo sam już się męczę czytając kolejnego takiego posta. Fabuła jest chwytliwa i prosta jak piosenka zespołu Feel. Mieliśmy to miliony razy, przewracane, obracane w tysiącach konfiguracji. Smakosz pod tym względem nie wnosi nic nowego.
Schwarz charakter, co prawda to jakieś nowum w historii potworów kinowych horrorów (popsułem komuś zabawę?), ale stanowi raczej zlepek innych postaci. Niemniej można postać samego smakosza (do teraz nie potrafię zrozumieć jak można tak przetłumaczyć Jeeprs Creepers) policzyć na plus. W filmie mamy praktycznie dwójkę bohaterów, jeśli nie liczyć bandy policjantów, nawiedzonej, nieumiejącej śpiewać kobiety (kiedy ona zaczyna nucić motyw przewodni filmu - przewijam do przodu). Gra jest nawet niezła. Szczególnie dobrze wychodzi Justin Long, który wkłada sporo serca w grającą przez siebie postać. Na plus poczytać można akcję, która rozwija się szybko, bez zbędnych dłużyzn z odpowiednią dawką makabry. Mocne strony tego filmu są mocno naciągane, bo jest to moja subiektywna opinia. Ja po prostu lubię ten film, ale nie zmienia to faktu, że jest on naszpikowany niedorzecznościami. Myślę, że jeśli wymienię garstkę z nich raczej nie zepsuję frajdy.
Primo, facet, który potrafi latać, jeździ super szybkim zdezelowanym samochodem. Oskarżony o kretynizm - winny!
Secundo - jeżeli jesteście na drodze sami i nagle chce was stuknąć jakiś gość to normalni ludzie odpuszczają. Tak tez czynią z początku bohaterowie, tylko po jaką cholerę jadą później go szukać. Żeby pomóc komuś owiniętemu w prześcieradło? Błagam. Widzisz na zadupiu psychola, spieprzasz jak najdalej - winny, Wysoki Sądzie!
Po trzecie - przeanalizujmy - rodzeństwo spotyka latającego stwora, który jeździ szybkim starym gratem, gdy może latać. Najpierw przed nim uciekają, potem wracają do starego kościoła, gdzie od ponad stu lat kompletuje ciała, żeby potem znów przed nim uciekać i stoczyć walkę w jednej z najbardziej głupich scen końcowych, jakie widziałem.
Jakby się przyjrzeć, same minusy. Mnie oczywiście nie przeszkadza to w odbiorze filmu. Ba! Z utęsknieniem czekam na część trzecią opowiastki o latającym stworku rozsmakowanym w ludziach. Wszak jak wcześniej napisałem ten film ma to cholerne coś, nawet pomimo tego, że nie ma niczego innego.

czwartek, 5 maja 2011

Zrób coś ze sobą... po śmierci

Ludzie od wieków zastanawiają się jak jest po drugiej stronie. Co dzieje się z nami po śmierci? Czy mamy duszę i dokąd ona wędruje, gdy umieramy? Wszystkie religie świata mają swoją interpretację życia po życiu. A ja chciałbym spojrzeć na inny aspekt śmierci. Życie po życiu swoją drogą, ale co zrobić z tak doskonałym lub niedoskonałym mechanizmem, jakim jest ludzkie ciało? Zostawić na pastwę procesów gnilnych? Uroczyście złożyć do trumny lub sarkofagu i zostawić tam, żeby zgniło czy może zrobić coś innego. Dla niezdecydowanych, w jaki sposób chcą rozdysponować własnym ciałem po śmierci, z pomocą przychodzi Mary Roach z książką Sztywniak. Osobliwe życie nieboszczyków.
Mary Roach przebojem wdarła się na rodzimy rynek wydawniczy i radzi sobie całkiem dobrze. W sposób dostępny dla przeciętnego zjadacza chleba wyjaśnia świat seksu, duchów i śmierci. Z całej plejady mnie najbardziej przypadła analiza śmierci, choć nie czytałem jeszcze seksu.
Sztywniak to kilkanaście rozdziałów-sposobów, w jakie można potraktować własne ciało po śmierci. Autorka usilnie stara się przekonać, że śmierć to nie tylko początek życia według chrześcijańskiej doktryny religijnej, ale początek innego "życia" dla naszych ciał. Bo śmierć nie musi być nudna. Po jaką cholerę leżeć w grobie kiedy można np. wziąć udział w eksperymentach balistycznych. Pozwolić na własne ciało skierować rakiety i sprawdzić jak daleko odleci nasza oderwana ręka. Można również wylegiwać się na zielonej trawce w Knoxville. Rozkoszować się słońcem, deszczem, ciepłem, zimnem oraz zapoznać się z różnej maści robakami, które od teraz będą zjadać nasze ciało. Można też poddać się eksperymentom medycznym.
Jednym słowem ze swoim ciałem możemy zrobić wszystko. Może to przysłużyć się żyjącym kolegom i koleżankom, np. poprzez lepsze projekty bezpieczeństwa w samochodach. 
Mary Roach śmiało, z dużą dozą dystansu i humoru opisuje najbardziej upiorne i makabryczne szczegóły świata patologii i medycyny sądowej. Wielokrotnie zwraca się w stronę historii, udowadniając, że chęć wprowadzenia w życie doktryny "wszystko co ludzkie, nie jest mi obce" była żywa nawet w najbardziej makabrycznych badaniach. Książka oczywiście nie jest wolna od mankamentów. Niektórzy mogą poczuć się znużeni pewnymi rozdziałami, ale warto czasem przejść te słabsze części książki, żeby docenić inne. Ilu czytelników, tyle gustów.
Pewnikiem jest, że Sztywniak. Osobliwe życie nieboszczyków jest pozycją bardzo ciekawą. Bez zbędnego naukowego bełkotu, w ciekawy i nieco komiczny sposób Mary Roach udało się - moim zdaniem - zainteresować czytelnika, czym tak naprawdę jest ludzkie ciało i jak bardzo w pewnych kwestiach może okazać się potrzebne. Dużo gazów gnilnych, oderwanych głów, kończyn oraz dekapitacji, wszystko mocno podlane humorem to największe atuty tej pozycji. Śmiało polecam. Dajcie się skusić, możliwości jest mnóstwo.

Raz, dwa, trzy... uśmiech

Zdarzyło mi się na studiach uczęszczać na zajęcia ze starożytnego teatru koreańskiego. Dziwna to była rzecz bardzo. Za każdym razem, my studenci, mieliśmy okazję zobaczyć jakiś spektakl. Dodam, że ów spektakle były bardzo specyficzne. To takie poprawnie polityczne nazwanie rzeczy nie do zniesienia. Wykładowczyni mówiła nam, że dla przeciętnego obywatela Europy dźwięki teatru koreańskiego, na początku intrygujące, z czasem mogą być lekko irytujące. W moim przypadku irytację miałem po pierwszych dwudziestu minutach, reszta to pełna złość i katorga. Przywołałem ten przykład dlatego, że sądzę, iż podobnie rzecz się ma z azjatycką grozą. Dla zwykłego obywatela Europy wykrzywienie twarzy Azjaty lub Azjatki, potraktowanej wcześniej pudrem i krwawe ślady wokół oczu są nie do zniesienia. Jakkolwiek nie jest to spłycona próba interpretacji fenomenu azjatyckiego kina grozy, to oglądając Widmo, można odnieść podobne wrażenie.

Fabuła filmu jest tak banalna, że aż boli. Urocza para mieszkańców Tajlandii bawi się setnie na imprezie z kolegami Tuna. Wracając, Jane potrąca kobietę przechodząca przez jezdnię. Ucieka z miejsca wypadku, a na drugi dzień dowiaduje się, że żadnej kobiety tam oczywiście nie było. Po tym uroczym incydencie Tun dowiaduje się o śmierci swoich dawnych kolegów, a jego zaczyna nawiedzać widmo przeszłości.
Sztampa, że aż skrzypi. Ale to nic moi drodzy. To nic. Bo ten tajlandzki obraz to jeden z najlepszych i najstraszniejszych horrorów, jakie miałem okazję oglądać.
Dla mnie Widmo to absolutna petarda. Doskonały przykład, że mniej znaczy lepiej, w tym przypadku straszniej. Oszczędność środków w tym filmie dała przerażający surowy klimat dziwnej Azji. Wszystko jest ciche, papieros leniwie tli się w popielniczce, słońce walczy z zasuniętymi kotarami, a widmo chybotliwie spaceruje wokół regału z książkami. Role zagrane również na przyzwoitym poziomie. Gdzie film ma wystraszyć to trzepnie, gdzie ma zwolnić i uśpić biednego widza, to zrobi to na tyle skutecznie, że niczego nie spodziewająca się ofiara, podskoczy przy następnej scenie. Podstawowym gadżetem w tym filmie jest wykorzystywany do cna w horrorach aparat fotograficzny i nawet to gra w tym filmie.
Żaden ze mnie ekspert. Azjatyckie kino grozy jest mi raczej obce (myślę, że niektórzy np. Sakebi mają o wiele więcej do powiedzenia w tej kwestii), ale tego filmu naprawdę się wystraszyłem.
Nie ma co nadmiernie rozdmuchiwać wypowiedź. Widmo to jeden z najlepszych filmów grozy ostatnich lat, jakie miałem okazję oglądać. Człowiek od początku do końca wgapia w ekran się obgryzając paznokcie, a po seansie oprócz ogromnej satysfakcji u niektórych może pojawić się ból okolic karku. Trzeba!

środa, 4 maja 2011

Tańczyłeś kiedyś z diabłem przy świetle księżyca? Cz. 2

Któż z nas nie miał wymyślonego przyjaciela? Ok. Któż z nas nie chciał mieć takiego, gdy tylko pierwszy raz oglądał amerykański film? Ja chciałem zawsze. Niestety moja kondycja psychiczna oraz spora część kolegów i koleżanek ze szkoły skutecznie uniemożliwiała mi wymyślenie przyjaciela. Ot, brak potrzeb. Muszę jednak przyznać, że koncepcja posiadania obok siebie kogoś wymyślonego, z kim można rozmawiać, śmiać się i bawić jest bardzo kusząca. Gorzej jeśli taki wymyślony John, Simon, Tolek czy Jaś zagości na dłużej i nie zechce odejść. Z takim problemem boryka się George, bohater powieści Strach przed nocą Justina Evansa.

Wspomniany już George, to trzydziestoparoletni facet, któremu w życiu jest ciężko. Nie narzeka na zdrowie, ma pieniądze, ma żonę i cudownego malucha, a pomimo jest mu ciężko. Nasz znajomy George boi się wziąć na ręce własnego syna. Boi się nawet do niego zbliżyć. Jak można łatwo się domyślić taki ojciec rodziny traci swoją funkcję w podstawowej komórce społeczeństwa.
George jednak nie poddaje się i chodzi na terapię. Podczas rozmów z psychiatrą poznajemy właściwie główną część książki, mianowicie wspomnienia z dzieciństwa. Dzieciństwa pełnego walki, szybkiej dojrzałości oraz uporu. Część wspomnień George'a odnosi się również do wspomnianego wcześniej "przyjaciela", który ma spore znaczenie w dorosłym życiu Georga.
Fabuła książki wydaje się być znajoma, ale taka nie jest. Tej powieści bardzo daleko od sztampy sztandarowych powieści. Evans bardzo szczegółowo odmalowuje realia dorastania młodego Georga, śmierć ojca oraz relacje z dorosłymi. Nie stroni także od sytuacji grozy. Tutaj pierwsze skrzypce gra "przyjaciel" chłopca. 
O tej powieści nie sposób pisać, nie psując nikomu zabawy. Ograniczę się więc do stwierdzenia, że Strach przed nocą (który u nas, o dziwo, przeszedł bez echa) jest świetnym mocnym kawałkiem prozy. Rewelacyjny styl autora pozwala w pełni docenić drobiazgową analizę George'a i osób z jego otoczenia. Evans, jak przystało na rasowego twórcę, zadaje pytania, rozsiewa wątpliwość i oczywiście pozostawia odpowiedź czytelnikowi. A ta, bynajmniej, nie jest prosta i właśnie to daje mnóstwo satysfakcji z lektury. Diabelnie polecam!

Tańczyłeś kiedyś z diabłem przy świetle księżyca? Cz. 1

Kult satanistyczny oraz temat diabła to filar kina i literatury grozy wykorzystywany aż do obrzydzenia. Setki produkcji traktujące o sektach w dużych miastach, małych miastach, o grupach większych, mniejszych, przeciwnikach kultu walecznych i tchórzliwych. Wszelkie możliwe konfiguracje zostały wykorzystane. Przynajmniej takie było moje zdanie do wczoraj. Szkoda, że po seansie The last exorcism takie pozostało.
Obraz opowiada historię sprytnego egzorcysty. Chociaż takie określenie jego osoby jest sporym nadużyciem, ale niech tak będzie. Facet zarabia na życie przynosząc ulgę paranoikom, którzy sądzą, że są opętani. Aby biednym duszyczkom było lżej, podróżuje on po Stanach pełen sprzętu, wykorzystywanego przy odpowiednim odegraniu egzorcyzmów. Gdy dostaje zgłoszenie do młodej dziewczyny, jego możliwości egzorcystyczne zostaną wystawione na mocną próbę.
Po pierwsze kilka plusów. Sposób realizacji - zdecydowanie na tak. Kręcenie z ręki sprawdza się w horrorach. Pomimo, że ów motyw staje się powszechny i ograny, to film kręcony w ten sposób ogląda się wybornie. Po drugie młoda aktorka, Ashley Bell. W cholerę przerażająca. Jeden z najjaśniejszych punktów filmu. Na pół plusa zasługuje również fabuła. Przynajmniej do połowy filmu. Wszystko rozwija się w odpowiednią stronę. Napięcie rośnie powoli, konsekwentnie budowany nastrój i... kretyńskie rozwiązanie sprawy.
Szczerze przyznam, że gdyby nie koniec filmu, to Ostatni egzorcyzm byłby całkiem niezłym kawałkiem kina. Rozumiem, a przynajmniej staram się zrozumieć twórców tego filmu. Jednak końcówka zupełnie nie pasuje do fabuły. Człowiek ogląda, ogląda, czeka na finał i nagle przed oczami stają mu napisy końcowe.
Drugim kardynalnym błędem jest płycizna filmu. Potraktowanie tematu demona, diabła, nieba, piekła, Boga, szatana to nie lada wyzwanie. Kluczem jest odpowiednie podejście do tematu. Tutaj twórcy polegli zupełnie. Chwycili się za bary z poważnym tematem, a wyszło owiane smrodkiem satanizmu chuchro.
Podsumowując, niezły pomysł ewidentnie spieprzony przez brak pomysłu i płytkie potraktowanie tematu. Jeśli naprawdę nie mamy nic lepszego do roboty, to można zobaczyć, ale ostrzegam, żeby nie nastawiać się na nic mocno diabolicznego, bo diabli wiedzą, gdzie tego w tym filmie szukać.