czwartek, 29 września 2011

Wymioty z uśmiechem

Boję się takich książek. Sukkub Edwarda Lee, który odważnie wkroczył na scenę rodzimego rynku wydawniczego, w moim przekonaniu miał być kontynuacją amberowskich tuz horroru lat dziewięćdziesiątych. Tak myślałem przed przeczytaniem książki. Wydawało mi się po opisach powieści, że po raz kolejny dane mi będzie obcować z prymitywną formą makabry i niczym niepodbudowaną eskalacją mordu, rzezi, krwi i seksu. Kiedy pierwszy raz usłyszałem, że Sukkub ma być wydany w Polsce zarzekłem się, że to rozrywka nie dla mnie. Nie kupię, może kiedyś przeczytam, ale bez napinki, mam inne, o wiele bardziej wartościowe rzeczy do przyswojenia. Sukkuba kupiłem w piątek, zacząłem w niedzielę, skończyłem w środę. Bardzo zadowolony z lektury cichutko odszczekuję to, co myślałem o tej powieści.
Ann Slavik robi oszałamiającą karierę w firmie prawniczej. Kobieta po przejściach (rozstanie z mężem), stawiająca karierę na pierwszym miejscu, mocno zaniedbuje córkę oraz kochanka. Aby odbudować relacje postanawia wyjechać rodziną do Paryża. Jednak zamiast do stolicy Francji, Ann, Martin i Melanie trafiają do Lockwood, po telefonie matki Ann, że ojciec jest umierający. Wraz z ich przyjazdem w rodzinnym mieście pani Slavik zaczynają dziać się bardzo dziwne rzeczy. Każdy z trójki bohaterów ma przedziwne i bardzo okrutne sny, które mieszają się z rzeczywistością, wszyscy zachowują się wobec nich bardzo nienaturalnie, a samo miasteczko wydaje się być odizolowaną wyspą - w pełni samowystarczalną. Do tego wszystkiego do Lockwood zbliża się dwóch zbiegłych z psychiatryka niebezpiecznych szaleńców.

 Bierze człowiek książkę z ustaloną opinią na temat stylu i tego, co w niej będzie i mile się rozczarowuje.
Styl Edwarda Lee znacznie odbiega od moich niemiłych wyobrażeń. Klarowny, dźwięczny i bardzo wciągający sprawia, że człowiek zatapia się w lekturze. To pierwsza rzecz, za jaką należy pochwalić pana Lee. "Czytelność" Sukkuba to duży plus.
Choć trup ściele się gęsto, ze stron wylewają się hektolitry krwi i innych płynów, Lee pozwala sobie na rozbudowanie osobowości bohaterów. Nie wszystkich, bo nie jest to konieczne, ale większości. I to również wychodzi w tej powieści świetnie. Ani nie jest to pokraczne, wymuszone czy papierowe. Niezłe, celne dialogi, rozterki wewnętrzne oraz charakterystyka bohaterów pozwalają Sukkubowi wystawić wysoką notę.
Ale nie ma co się oszukiwać. Po nową pozycję Repliki nie sięga się ze względu na styl, ale po to, żeby poznać cóż chory umysł pana Lee potrafi wycisnąć i jak to opisać. A jest tego od cholery. 
Nie ulega wątpliwości, że jest to połączenie bardzo krwawego horroru z powieścią pornograficzną, solidnie opierającą się na najgorszych dewiacjach. Krew, mocz, sperma, seks, flaki, odcięte głowy i jeszcze raz seks - to elementy, które czekają na śmiałków, chcących zmierzyć się z tą pozycją. Powtórzę po raz kolejny, że jest to opisane naprawdę nieźle.
Sukkub jednak nie jest wolny od mankamentów. Nagromadzenie na tak małej przestrzeni, tak różnych i chorch sposobów seksu i śmierci, parokrotnie dla mnie przechodziło w groteskę. Zamiast wywoływać strach czy obrzydzenie, wywołały uśmieszek powątpiewania i myśli w stylu "ciekaw jestem co facet jeszcze wymyśli". Nieraz mi to zgrzytnęło, więc muszę to odnotować.
Tak czy siak, według mnie, Sukkub jest ciekawą, ekstremalną formą naprawdę dobrego horroru, po który warto sięgnąć. Zachęcam wszystkich. Niektórych obrzydzi, innych odrzuci, jeszcze inni będą zachwyceni. Debiut powieściowy Edwarda Lee w Polsce to duży plus.

poniedziałek, 26 września 2011

Uwikłany po uszy

Rzadko czytuję kryminały. Nie bardzo bawi mnie subtelna gra z czytelnikiem na odgadnięcie zagadki kto zabił. Doceniam, ale nie przemawiają do mnie elementy komizmu, wysublimowanego klimatu czy wymyślnych postaci. Jednak, pomimo dystansu do owego gatunku, co pewien czas sięgam po powieść kryminalną i tropię tego zabójcę. Z reguły po lekturze odczuwam lekkie znużenie, dlatego wciąż jestem zdziwiony reakcją na Uwikłanie Zygmunta Miłoszewskiego, które miałem ostatnio niewątpliwą przyjemność przeczytać.
Uwikłanie to tak na wskroś polski kryminał, że czasem aż boli. Miłoszewski na głównego bohatera wybrał zmęczonego życiem prokuratora, który za chwilę poda sobie rękę z kryzysem wieku średniego. Teodor Szacki ma do rozwiązania nielichą sprawę. W centrum Warszawy, podczas kontrowersyjnej terapii ginie jeden z uczestników. Kto i jaki miał motyw, żeby zabić tego człowieka? Czy sprawa będzie prosta czy może uwikła naszego bohatera głębiej? 
(cop. www.wab.com.pl)
Skromny opis fabuły musi wystarczyć, gdyż jeśli chciałbym napisać więcej, pozbawiłbym zabawy potencjalnych czytelników.
Co więc sprawiło, że Uwikłanie pochłonęło mnie bez reszty w niedzielne południe? Ano przede wszystkim postacie i ich wiarygodność. Szacki to taki bohater w poplamionej pelerynie, naderwanym stroju, z przepisami zamiast supermocy. Sprawiedliwy i dociekliwy, ale pełen wad i wewnętrznych rozterek. Trzydziestoparoletni facet  za wszelką cenę starający się przeżyć tę ostatnią przygodę. Do tego prokurator z krwi i kości, nieustępliwy i oddany sprawie. Na kartach powieści pojawiają się również inne postaci - i za to Miłoszewskiemu należą się brawa - żadna z nich nie jest papierowa. Duża dbałość o kreację i szczegóły, pozwoliła na stworzenie wiarygodnej i realnej powieści. Z resztą autor wykazał się również sporą wiedzą na temat pracy prokuratora.
Sam pomysł na powieść, może nie najbardziej oryginalny, za to bardzo dobrze przedstawiony. Oparcie jednej z osi fabuły na fascynującej i niebezpiecznej uczuciowo terapii psychiatrycznej oraz połączenia z drugą i trzecią osią, wyszły Miłoszewskiemu bardzo dobrze. Sprawnie, swobodnie, być może nieco przerysowanie, ale bez karykatury. Zakończenie powinno w pełni satysfakcjonować większość czytelników.
Warto wspomnieć też o klimacie. Osobiście nie cierpię stolicy. Po lekturze Uwikłania, nie cierpię jej jeszcze bardziej. Warszawa Miłoszewskiego jest paradoksalnie mroczna i odpychająca, a miejscami zachęcająca. Tak czy inaczej sama powieść posiada specyficzny, gęsty klimat.
Pozostaje pytanie: po co sięgać po mającą parę lat książkę faceta debiutującego horrorem, zabawiającego się obecnie w kryminał. Odpowiedź: bo warto poznać Teodora Szackiego i uwikłać się w sprawy opisane w powieści, bo niedługo kolejna część przygód prokuratora (tym razem w Sandomierzu), więc warto mieć podstawy i wreszcie dlatego, że czytelnicy, którzy przeczytają powieść nie będą rozczarowani - ja nie byłem - a Uwikłanie uznaję za kawał bardzo dobrej rodzimej prozy kryminalnej w mrocznym klimacie.

czwartek, 22 września 2011

Zamieszkaj ze mną

Każdy ma czasem wrażenie, że jest obserwowany. Nie wszyscy się przyznają, ale sądzę, że absolutnie każdemu człowiekowi zdarzyło się pomyśleć: "Widzę tego gościa trzeci raz. Łazi za mną?" albo "czemu ci wszyscy ludzie się na mnie gapią?". Jeżeli nie mieliśmy takich myśli wśród innych przedstawicieli naszego gatunku, to mogę się założyć, że patrząc w lustro w zaciszu swojego domu zastanawiamy się czy pod drugiej stronie są jedynie cegły. Dobra, dobra... Staram się tutaj jedynie usprawiedliwić swoją własną paranoję i wprowadzić w motyw, jaki film The Resident obrał sobie za tryb fabuły.
Juliet wprowadza się do pięknego mieszkania na Brooklynie. Właścicielem jest przystojniak, który oferuje jej bardzo niską cenę. Nie podejrzewająca nic Juliet radośnie bierze piękne mieszkanie, czego oczywiście będzie srogo żałować.

 Cholera. Pierwszy film, jaki widziałem z ożywionej stajni Hammer i klapa. Hilary Swank i Jeffrey Dean Morgan w napisach początkowych mogą dobrze świadczyć o jakości. Tak przynajmniej naiwnie myślałem przed seansem. Fabuła jest banalna. Pomysł pomimo, że ciekawy, to potraktowany wyjątkowo po macoszemu. Ani się nikt nie przyłożył żeby było straszno, ani nikt nie zadbał o atmosferę. A przecież pomysł, choć ograny to z potencjałem. 
Obraz położony głównie przez niedbałość i miernotę. Słaba gra aktorów, którzy absolutnie nie potrafili oddać gry i "chemii" między głównymi bohaterami. Atmosfera, choć zdarzyło się kilkakrotnie, że zgęstniała, szybko jednak uchodziła gdzieś w niebyt.
Nie ma co się rozpisywać na temat The Resident. Pomysł z pewnym potencjałem, który można całkiem ciekawie przedstawić. Niestety w tym filmie tego zabrakło. Gdyby ktoś nieco więcej czasu poświęcił na próbę zbudowania napięcia mogło być całkiem nieźle. Tak jest miernie. Można zobaczyć, ale niczego wielkiego raczej nie należy się spodziewać.

poniedziałek, 19 września 2011

Krótki (nie)Pokój

Lubię kino alternatywne. Szczególnie doceniam je po seansie ogromnej ilości badziewia, które serwują nam giganci produkcji filmowej. Nieszablonowe historie, opowieści, niejednoznaczne, zazwyczaj bardzo ciekawe. Takie inne spojrzenie na różne gatunki kina. Niedawno miałem przyjemność oglądać alternatywną wariację na temat horroru. Pokój Marka Kurzoka wygrał Festiwal Niezależnych Filmów Fantastycznych i Horroru w Bielawie. Innych nie widziałem, więc nie mam porównania, ale na ten obraz na pewno watro zwrócić uwagę.

(aut. Marek K. http://marek-kurzok.blogspot.com/)
Dziesięciominutowy film to historia chorego na astmę chłopca, który spędza kolejną samotną noc w swoim pokoju. Z czasem okazuje się, że nie jest on w tym pokoju sam. Fabuła, choć oklepana, ma w tym obrazie drugorzędne znaczenie. Marek Kurzok z pomocą bardzo prostych i wykorzystanych tysiące razy motywów próbuje wystraszyć widza. Powiem szczerze, że w moim odczuciu się to udaje. Bynajmniej nie dzięki scenom grozy czy fabule (jeśli można mówić w ogóle o fabule w tak krótkim filmie), ale poprzez piękne ujęcia i stylistycznie wyważone kompozycje. Te nadmuchane słowa odnoszą się do zdjęć i sposobu realizacji Kurzoka. Dom, liść, gałąź, samochodzik, kran, krzesło, wszystko, czego człowiek używa niemal codziennie pokazane jest tu w specyficzny, dosyć niepokojący sposób. Myślę, że właśnie w tym tkwi siła tego obrazu. Kurzok z pełną świadomością w straszeniu korzysta z filarów horroru, co wychodzi mu nadzwyczaj dobrze. Wszystko dzięki realizacji, za którą Markowi należą się duże brawa. Aktorstwo na odpowiednim poziomie oraz świetnie wykreowany klimat samotności, izolacji pozwala w pełni nacieszyć się tym obrazem.
Pokój nie jest niczym wybitnym, ale trudno tego wymagać od młodego twórcy. Powiem tylko, jeżeli pasja Marka Kurzoka będzie rozwijała się w tą stronę, to zdecydowanie należy zwrócić uwagę na ten niepokojący głos w polskiej filmowej grozie. Brawo. Pozostaje mi tylko odesłać zainteresowanych na stronę autora filmu do seansu http://marek-kurzok.blogspot.com/

Zakołacz, zastukaj i zacznij się bać

Pora na kolejny starość (czyt. klasyk). Film pochodzi oczywiście ze złotej ery VHS i tańczącego ekranu. O moim bezgranicznym uwielbieniu dla tego filmu może świadczyć taśma w kasecie zdarta na amen oraz znajomość niemal wszystkich dialogów. Mowa o filmie, który powstał wtedy, gdy jedynym celem życiowym piszącego te słowa było spanie, jedzenie i wydalanie, niekoniecznie w tej kolejności. Steve Miner w 1986 r. nakręcił Dom. Połączył tym samym komedię, horror oparty na walce z własną przeszłością i stworzył kultową pozycję poruszającą do dziś.

Oj nie wiedzie się Rogerowi Cobbowi w życiu, nie wiedzie. Pisarz horrorów, który chce napisać książkę rozprawiając się tym samym z własną wojenną przeszłością. W tym celu udaję się on do domu ciotki. Urocza kobiecina powiesiła się w jednym z pokoi, więc Roger zyskał miejsce i samotnię do pracy. W międzyczasie opuściła go żona, a jedyny ukochany syn zaginął bez śladu. Pracując nad sobą w tym pięknym wiktoriańskim domu, Roger odkrywa, że oprócz niego coś jeszcze zamieszkuje rezydencję, coś co może mieć dużo wspólnego z jego przeszłością.
Ach, czego my w tym filmie nie mamy. Nawiedzony dom, samotność głównego bohatera, masę stworów z piekła rodem idealnie wpisujących się w lata osiemdziesiąte. Mamy wartką akcję, kupę śmiechu oraz mrożące krew w żyłach sceny. Jeśli dodać do tego świetną muzykę i całkiem niezłe efekty specjalne (lata 80-te), to wyjdzie nam cacko. Dużo do tego filmu wnosi sama kreacja William Katza, którego uwielbiam. Nieporadny pisarzyna, walczący z całym złym światem, a przy tym zdeterminowany ojciec wciąż poszukujący swojego syna i starający się walczyć o rodzinę lub jej cząstkę. Wszystko oczywiście w konwencji "przymrużenia oka i machnięcia ręką na nieścisłości".
Można się rozwodzić nad tym, że obecnie nie kręci się już takich filmów i jak filmowcy konsekwentnie, jeśli nie pieprzą pomysłu jednego za drugim, to "odgrzewają" stare klasyki i zamiast nowych filmów, pieprzą te stare. Ale nie czas na markotne żale. Dom jest do kupienia na allegro, bazarach, często też leci w telewizji i mimo swoich 25 lat ma się znakomicie i może stanowić o wiele bardziej strawną alternatywę niż dzisiejsze próby straszenia. Trzeba tylko siąść przed ekranem i nacisnąć przycisk dzwonka... ktoś lub coś na pewno otworzy.

czwartek, 15 września 2011

Czarna laurka dla fanów

Zaczynam coraz bardziej lubić Jamesa Wana. Cholernik, nie dość, że zaintrygował świat Piłą, to zdaje się rozumieć moje podejście do kina grozy. Nastrój głupcze, nastrój. Choć po amerykańsku, to wychodzi mu nadzwyczaj dobrze. Ostrzegany byłem dość mocno przed Naznaczonym. Że głupi, płytki ogólnie beznadziejny. Obejrzałem i cóż... Mogę jedynie odwrócić się do ujadaczy i kazać popukać się w łeb. Dla mnie Naznaczony to uczta.

Fabuła oczywiście sztampowa. Rodzinka, nowy dom, nowe życie, głosy, niepokojące zdarzenia i walka. 
Z filmu nie będą zadowoleni wszyscy. Naznaczony bowiem to mieszanka. Mix wszystkiego na czym ogryzałem paznokcie jako gówniarz. Absolutny hołd "od fana dla fanów" złożony klimatycznym horrorom końca XX wieku. Zrobiony rewelacyjnie, straszny i wciągający. Doprawdy nie rozumiem głosów krytycznych w związku z tym filmem. Owszem przyznaje, film jest wielokrotnie topiany wręcz w kiczu, ale o to właśnie chodzi do cholery.
Fantastyczna jest mnogość postaci i motywów - mocno ogranych, ale kogo to obchodzi - jakie występują w tym filmie. Duchy, upiory, demony, seanse spirytystyczne (maska przeciwgazowa wymiata) i multum innych elementów - wszystko to odpowiednio wyważone i co najważniejsze - straszne!
Nie bardzo mam się do czego doczepić w tym filmie. Z jednej strony jeśli by zacząć, to można Naznaczonego zmieszać z błotem, z drugiej strony warto dać się kupić horrorzastemu kiczowi Wana, żeby naprawdę dobrze się bawić. 
Pomimo mnóstwa głosów krytycznych, ja będę bronił tego filmu. Dawno nie mieliśmy filmu, który bezczelnie wręcz wykorzystuje motywy z innych obrazów, a mimo to wybacza mu się. Dawno nie było obrazu, który straszy kiczowatymi latami 80/90. I wreszcie dawno już nie było takiego świetnego prezentu od jednego fana horroru dla innych. Szczerze polecam!

Powrót

Na początek nieco prywaty. Gwoli wyjaśnień - blog świeci poprzednią treścią ze względu na to, że mnie nie było bo wybyłem. Nic dziwnego wakacje, więc wszystkim się należy. Udało mi się odwiedzić parę ciekawych miejsc, spotkać fajnych ludzi, poimprezować i wypocząć... chyba pierwszy raz na urlopie. Tak czy siak, z żoną zamiast kotłować się w autobusie, pozwalać wżynać się kamieniom w ciało na plażach w Chorwacji czy męczyć się w niemiłosiernym upale, udając że drinki z palemką smakują wybornie wybraliśmy się w mały roadtrip. 
Tak na początek odwiedziliśmy Wiedeń. Miasto absolutnie monumentalne w każdym calu. Tam nawet latryny miejskie mają zdobienia podobne do tych z opery. Przygniata, onieśmiela, zaburza koncepcję, którą każdy ma przed przyjazdem. Z jednej strony mamy ogrom bogactwa i cesarstwa austriackiego, z drugiej zaś w małych knajpkach pod Wiedniem absolutnie zachwycającą atmosferę biesiady z młodym winem i przysmakami lokalnej kuchni. Umiejętne połączenie wszystkich tych elementów daję mnóstwo satysfakcji.

(Gerard von Swieten, lekarz cesarzowej - ponoć pierwowzór postaci Abrahama van Helsinga z powieści Dracula Brama Stokera. Swieten sam chciał wprowadzić w Wiedniu dekret o polowaniu na wampiry, które (wg niego) opanowały miasto w XVIII wieku)
Dalej ruszyliśmy pod Jelenią Górę do malutkiej wioseczki Kopaniec. Przyjechaliśmy w czwartek, wytrzeźwieliśmy w niedzielę. Mnóstwo pozytywnych emocji, świetni ludzie, pogaduchy i kapitalne imprezy. Do powtórzenia koniecznie. 
Miejscówka w Willi pod Zegarem świetna, klimatyczna. Pomimo usilnych poszukiwań czy wyczekiwania na ciemnym strychu nie zdarzyło się nic nadzwyczajnego. Miejsce ma duszę, ale bez potrzeb manifestacji. Plus.


W końcu Kudowa-Zdrój na totalny chillout. Piękne i mocno niedoceniane miejsce. Świetna baza wypadowa w inne rejony. Czuć ducha XIX-wiecznych kurortów zdrojowych i można naprawdę wypocząć. Plany popsuło nam jedynie coś, co było nie tak z naszym pokoikiem na poddaszu. W dzień było tam średnio, ale w nocy było tam naprawdę nieprzyjemnie. Koszmary, częste budzenie się, czyjaś obecność w pokoju. Cholera wie, co tam było. Nie bardzo chcę w to wchodzić. Dodam tylko że oboje z żoną czuliśmy to tak intensywnie, że skróciliśmy pobyt o jeden dzień. 

 
Podsumowując nasz dwutygodniowy "miesiąc miodowy" udał się nadzwyczaj dobrze. Żona zadowolona, ja zadowolony i oboje wypoczęci. Czas wrócić do rzeczywistości i poopisywać parę rzeczy, które obejrzałem, przeczytałem i podsłuchałem.