czwartek, 31 marca 2011

Natura, groza, Blackwood

Zatęskniłem za prawdziwą literacką grozą. Przestały wystarczać współczesne próby budowania klimatu, upiornego obłędu czy niespotykanych opowieści. Tęskniłem za lekko kiczowatym stylem starego zamczyska, ciemnego lasu, dżentelmenów w żabotach i pań w ogromnych sukniach. Zachęcony opiniami sięgnąłem najpierw po antologię Maska śmierci (którą wciąż czytam, więc nawet nie będę próbował się wymądrzać), żeby potem zrobić sobie przerwę na mało znanego w naszym pięknym kraju klasyka, jakim jest Algernon Blackwood. Tom opowiadań tegoż autora wydało Wydawnictwo C&T w serii "Biblioteka grozy" i chwała im za to. Taka groza to pozycja naprawdę wyjątkowa wśród masy kiczowatych i miernych prób literackiego horroru. Niestety wciąż mało znana i doceniana przez niewielu.
Biografia tego niezwykłego człowieka mogłaby posłużyć jako podstawę do świetnego scenariusza filmu biograficznego. Nie będę wchodził w szczegóły, powiem tylko, że człowiek ten wędrował po całej Europie, ledwo wymknął się śmierci głodowej w Stanach Zjednoczonych oraz prowadził działalność agencyjną dla rządu brytyjskiego. Przy tym był jednocześnie niezwykle skromnym i skrytym człowiekiem, więc aby znaleźć informacje o życiu prywatnym należałoby się naprawdę natrudzić. Jednak Blackwwod zyskał poklask i popularność dzięki swojemu pisaniu. Pozycja wydawnictwa C&T posiada opracowaną bibliografię jego prac z czego dobitnie wynika, że autora pióro nie parzyło. Niestety polski czytelnik może zapoznać się jedynie (pomijając stare wyjątki) z Wendigo i inne upiory.
Na początek idą "Wierzby". Utwór ten przez niektórych krytyków określany jest jako arcydzieło literatury grozy. Przyznam szczerze, że może na arcydzieło się nie zgodzę, ale niewątpliwie utwór robi wrażenie i ściska za gardło. "Wierzby" to swoista kwintesencja stylu autora: tajemnica, Natura, groza, obłęd - takie podmioty nachodzą człowiekowi na oczy w trakcie czytania.
Kolejnym opowiadaniem, które zasługuje na wyróżnienie jest tytułowe "Wendigo". Ot, zwykła wyprawa w las natyka się na niepokojące sygnały mogące świadczyć o obecności mitycznego stwora. Ponownie blackwoodowski klimat wali po gębie. Zwykła tematyka, niezwykła atmosfera. Las, tajemnica, niewiadoma i subtelna groza, która zaczyna krążyć wokół uczestników jak mgła, by w odpowiednim momencie złapać za kostki. Większość tych opowieści cechuje niezwykłe połączenie klimatu lasu, mocy Natury i grozy. Grozy nienachalnej, ale chwytającej.
Tematyka innych opowiadań jest przeróżna: znajdziemy tam kulty ciemnej strony, lodowy romans, czarujące historie o nawiedzonych domach, wszelkiej maści duchy i zjawy oraz ciekawą opowieść kryminalną. Wszystko podane ze smakiem. Rozważnie, w odpowiednich proporcjach. Styl jest barwny, jedynie lekko archaiczny, co nie utrudnia odbioru, a czyni lekturę jeszcze bardziej niezwykłą.
Oczywiście jak każde dzieło Wendigo i inne upiory posiada swoje słabe strony. Niekiedy nieznośne mogą wydawać się celowe dłużyzny lub wewnętrzne rozterki bohaterów bądź oklepane schematy opowiadań, ale nie ma co narzekać. Na tym właśnie polega klasyka.
Podsumowując Algernon Blackwood to pisarz niezwykły, potrafiący wciągnąć czytelnika bez reszty. Niezwykłe historie, które tworzy z pomocą zwykłych środków stają się naprawdę przerażające, kiedy czytelnik wyjrzy za okno i spojrzy na ciemny las lub osiedlowe wierzby. Natura otacza nas zewsząd i jak udowadnia Blackwood, na niektórych terenach to ona rządzi i nie jesteśmy mile widziani.

wtorek, 29 marca 2011

Popcorn w starym kinie

Niestety moje zamiłowanie do kultowych produkcji lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych znów wzięło górę i tym razem ponownie wracam do okresu mojego dzieciństwa bądź wczesnej młodości. Jeżeli cofnąć by się w czasie do roku 1995 i mijając na ulicach ludzi w dziwnych fryzurach zajść do nowej wypożyczalni kaset video, to mogę pójść o zakład, że gdzieś na półce można by wypatrzeć film, który ja osobiście darzę dużym sentymentem, a który jest naprawdę niezłym horrorem. Chodzi o Popcorn wspaniale wpisujący się w tradycje kina grozy tego magicznego czasu przełomu dla rozrywki.
Grupa nieco chybotliwych emocjonalnie studentów szkoły filmowej postanawia szlachetnie pożegnać się ze starym kinem, które czeka rozbiórka. Idealnym rozwiązaniem okazuje się pokaz kultowych filmów grozy wraz z efektami specjalnymi fundowanymi widzom. Pomysł jest na tyle trafiony, że przyciąga nie tylko miłośników starych horrorów, znudzonych i napalonych studentów, ale również kogoś, kogo ciężko wypatrzyć w tłumie, ale dzięki komu krew nieraz bryzgnie na kamerę. 

 Ot, znów nic specjalnego pod względem fabularnym. Takie stwierdzenie jest truizmem, ale dla ludzi żyjących w 2011 roku takie rozwiązania fabularne to naprawdę nic szczególnego. A mimo to, sięgamy po te starocie. I wielokrotnie bawimy się lepiej niż na licznych obecnych produkcjach. Jeśli by spojrzeć na tą produkcję całkowicie obiektywnie to film posiada chyba tyle zalet co wad. Słabe aktorstwo, średnia fabuła, brak logiki; z drugiej strony świetne postaci studentów, niezły pomysł z mordercą (myślę, że nie popsuje nikomu zabawy jeśli powiem, że jest tam morderca) i lekki kicz sprawiają, że film w przedbiegach wygrywa z wieloma dzisiejszymi horrorami.
Na uwagę zasługuje nie tylko kreacja "schwarz charakteru", ale również efekty specjalne, którymi raczeni są widzowie w filmie. Przy obrazie o porażonym prądem człowieku, widzowie częstowani są lekką dawką napięcia, odbiór filmu Fetor wzmaga zapach męskiej szatni i zdechłego zwierzęcia, a ekranowej inwazji komarów-mutantów towarzyszy ogromny sztuczny owad, latający nad głowami rozbawionej gawiedzi. Łatwo domyślić się związku wspomnianego wcześniej "schwarz charakteru" z tego typu rekwizytami, gdyż nasz łebski zabijaka wymyśla właśnie nowe, mordercze funkcje wyżej wymienionych rzeczy.
Wszystko układa się w spójną, bardzo miłą dla oka całość.
Dziewuchy piszczą, faceci napinają się na siedzeniach obok, morderca szaleje w kinie, wybijając coraz więcej osób. Wystarczy tylko zasiąść wygodnie w fotelu, zgasić światło i rozkoszować się filmem... no i pamiętajcie o popcornie. Bez niego ani rusz.

środa, 23 marca 2011

Ostry mrok i ponury seks

Teraz nieco z innej bajki. Należę do osób, które uważają, że uczucie strachu można wywołać z pomocą przeróżnych środków. A to przyjdzie rachunek rozliczeniowy za prąd, kiedy pół roku wcześniej zmieniliśmy kuchenkę na elektryczną; a to wybranka po upojnej nocy nagle zerwie się z łóżka z „o, kurde” na ustach i wymownym spanikowany spojrzeniu utkwionym w lubego; a to obudzi nas w nocy telefon, a jak wszyscy dobrze wiemy, to nie zwiastuje nic dobrego (jak pisał Jarosław Grzędowicz: „przecież nikt o trzeciej nad ranem nie poinformuje mnie, że coś wygrałem”). Podobnie jest w świecie horroru.
Straszący mają do dyspozycji filmy, książki bądź muzykę. Spotkałem ludzi, którzy twierdzą, że nie można bać się muzyki. Bać może nie… Ale z pewnością z pomocą tego medium jesteśmy w stanie z naszego mieszkania na dziewiątym piętrze betonowego pudełka zrobić pokój w komnacie na zamku, gdzie za drzwiami ktoś lub coś się zbliża, a wiatr za witrażowymi oknami zawodzi ponuro…
Nie będę opisywał moich przygód związanych z poznawaniem świata muzyki. Powiem tylko, że gustuje w dźwiękach raczej ciężkich, gdzie zrozumienie o czym „śpiewa” wokalista przychodzi z niemałym trudem. Przesłuchując setki płyt dawno temu natknąłem się na płytę „Cruelty and the Beast” zespołu Cradle of Filth. To najprawdopodobniej od tego momentu zakochałem się w muzyce brytyjskich wampirów.
„Cruelty and the Beast” jest jednych z pierwszych koncept-albumów w świecie muzyki metalowej. Całkowicie poświęcona Elżbiecie Batory, która jak wiadomo z racji braku sklepów z kremami i maseczkami gustowała, według legend, w dziewiczej krwi, aby zachować młodość. Elżbieta Batory jako postać wokół, której oparto muzyczną opowieść zespołu, który swoją muzykę określa horror black metal? To nie mogło się nie udać!


Po pierwsze oprawa graficzna albumu. Genialna okładka, ukazująca skąpaną we krwi Elżbietę już przyciąga potencjalnego słuchacza do swojego świata. Graficznie w całym albumie aż kipi od mroku, okultyzmu i erotyki, co doskonale definiuje panią Batory.
Po drugie muzyka. Gdybym miał to jakoś porównać do czegoś mi znajomego czy bliższego, bez zbędnego wbijania się w tytuły piosenek i definicje muzyczne, powiedziałbym, że jest to genialna ścieżka dźwiękowa do horroru o hrabinie z Czachtic. Mrocznego, niepokojącego, pięknego i mocno erotycznego.
Już na początku płyty częstowani jesteśmy upiornym chórem, który zwiastuje burzę, jaka później rozpęta się w naszym odtwarzaczu. Trzy szybkie utwory z ostrymi riffami i genialnym sekwencjami klawiszy pokazują na co mamy nastawić się w dalszej części. Idealnie wyważona proporcja między morderczym tempem i grobowym skrzekiem Daniego (wokalista CoF) a wstrzymaniem akcji w postaci delikatnych dźwięków, to charakterystyka tej płyty. Niektórzy mogą poczuć znużenie wsłuchując się w pędzącą perkusję, gitary i wokal, więc Cradle of Filth częstuje słuchaczy czymś, o czym marzy sennie każdy męski członek subkultury gotów. W roli głównej sama Elżbieta (raczej aktorka, która wciela się w jej postać, ale pozostańmy w konwencji), która serwuje nam jęki z pogranicza ostrego i brutalnego miłosnego uniesienia połączone ze szlochem swych ofiar, które to obserwują. Utwór naprawdę robi wrażenie.
Reszta płyty to piękna kontynuacja od początku określonej muzycznej drogi. Wyważony kontrast między mrokiem, obłędem i erotyką w najlepszym muzycznym wykonaniu.
Na uwagę oprócz wspomnianego fetyszowego utworu zasługuje również kawałek o nazwie „Bathory Aria”. Złożony z trzech połączonych utworów, sam może stanowić mini koncept-album o Elżbiecie Bathory.
Ciężko opisywać muzykę komuś, kto jej nie słyszy. „Cruelty and the Beast” jest kawałkiem naprawdę genialnego grania, które aż ocieka mrokiem, seksem, obłędem i morderstwem. Polecam jako tło do horrorów (jeśli ktoś potrafi czytać przy takiej muzyce), albo lepiej żeby takiej płycie poświęcić całą uwagę i uśmiechnąć się do węgierskiej hrabiny.

Tu, na dole to ja ustalam reguły

Nigdy nie rozumiałem, ani do końca nie podzielałem pasji łażenia po jaskiniach. Może wpływ na to ma brak doświadczenia w tej formie dziwnej aktywności fizycznej? Nie wiem. Być może, jeśli bym spróbował, to z chęcią zacząłbym zapuszczać się pod ziemię, żeby podziwiać nieskończony potencjał twórczy matki ziemi.
Stałoby się tak, oczywiście, gdybym nie trafił przypadkiem na dwie części  
Zejścia. Po tym seansie raczej nie mam ochoty na zapuszczanie się pod powierzchnię i chyba nigdy jej nie będę miał...

 Fabuła kręci się wokół sześciu niebrzydkich kobiet, które aby zjednoczyć się po traumie, która dotknęła koleżankę, wybierają się na ekspedycję do jednej z jaskiń na terenach USA. Wszystko rozpoczyna się sielankowo, do czasu aż dziewuchy odkrywają, że dziewicza jaskinia, którą odkrywają eksploracyjną deflorację ma już za sobą.
No i tyle chyba powinno wystarczyć. Kiedy ja pierwszy raz usłyszałem opis filmu, wiedziałem, że będzie to gniot. Parę lasek schodzi do jakiejś jaskini, gdzie czeka niebezpieczeństwo. Temat wałkowany setki razy i na setki sposobów. No bo niby cóż nowego można wymyślić w tej konwencji, co można zrobić, żeby widza przestraszyć?
Okazuje się, że bardzo niewiele. Wystarczy wziąć przynajmniej dwie niezłe aktorki, pozwolić im naturalnie zagrać, dodać niezłą fabułę i przede wszystkim uwypuklić niektóre elementy filmu w taki sposób, by stał się on realistyczny. Splot dokładnie takich elementów mamy w Zejściu. Po pierwsze dziewczyny. Świetnie wykreowana postać Juno oraz Sarah. Inne laski również poziomem nie odstają, więc i widz lepiej się bawi. Śmiejemy się z żartów, przeżywamy niezły szok i nawet jakąś postać smutku już na początku, a o innych emocjach, kiedy dziewczyny schodzą do jaskini już nie wspomnę. Tutaj również wypadało by się zatrzymać. Wydaję mi się, że twórcy filmów, których akcja osadzona jest w jaskiniach czy małych powierzchniach zapominają o pewnych prawidłowościach, które tym światem rządzą. Mianowicie: w jaskiniach jest CIEMNO, więc i widz oglądający film musi mieć wrażenie, że w jaskini jest CIEMNO! W niektórych kretyńskich pozycjach tego gatunku, jaskinie, pod względem ilości światła nie różnią się od czytelni bibliotek uniwersyteckich. To jest podstawowy idiotyzm, jaki serwują twórcy filmu. Prawda objawiona numer 1 - jeżeli jaskinia - to jest ciemno. Basta!
W Zejściu w jaskiniach jest naprawdę ciemno ("pitch black", jak określa to jedna z bohaterek), więc widz ma okazję naprawdę poczuć, jak to jest. W związku z tym, że człowiek widzi tyle co bohaterki, zaczyna przeżywać z nimi pewne emocje. A jest ich cała paleta. A to któraś z dziewczyn zaklinuje się w ciasnym korytarzu i ani w jedną ani w drugą, a to któraś po omacku szuka wyjścia, aż wreszcie do głowy widza i bohaterek zaczyna dobijać się sugestia, że stąd nie ma wyjścia i czeka "nas" długa, powolna i bolesna śmierć. W filmie - moim zdaniem - idealnie odwzorowano klimat klaustrofobii, duszności, desperacji, przerażenia.
Nie chciałbym psuć zabawy komuś, kto filmu nie widział, więc wspomnę tylko, że praca z wykorzystaniem efektów specjalnych daje naprawdę przerażający efekt.
Jednym stwierdzeniem Zejście można określić jako esencję brutalnego, klaustrofobicznego horroru.
Po takim filmie, chciałoby się złapać twórców za rękę i wyrwać im umowę na część drugą. Od dawna wiadomo, że sequele się nie sprawdzają. Ale że światem rządzą pieniążki i chęć zysku, więc często słyszy się o tym, że świetny film jest masakrowany przez kontynuację. Ale i to nie zawsze.
Zejście 2 to również udany horror. Klimat podobny choć jakby mniej odczuwalny, nieco brutalniejszy. Trochę na nutę amerykańską, ale w ogólnym odbiorze to nie przeszkadza. Na pierwszej i drugiej części można się bawić znakomicie.
Film oczywiście nie jest wolny od mankamentów: nie do końca logiczne zachowania bohaterek, nieco spłaszczony temat eksploracji i klika innych motywów nie powinny popsuć zabawy, tym bardziej, że wszystkie one bledną przy klimacie.
Polecam szczególnie tym freakom, którzy nie dość, że lubią się bać, to do tego często zapuszczają się pod ziemie w celach turystycznych. Dla was emocje gwarantowane! Dla wszystkich również.

wtorek, 15 marca 2011

Wampiry na plaży i motorach, czyli z hipokryzją na ty

Kilka postów wcześniej zarzekałem się, że jedynym słusznym filmem o wampirach jest Dracula Copolli. Jest tak w istocie. I choć nie uznaje marnych modyfikacji mitu wampirycznego, muszę ścisnąć dłoń hipokryzji i powiedzieć, że na tym filmie bawiłem się co najmniej równie dobrze jak na dziele Copolli. Mowa tutaj o filmie Straceni chłopcy, który ostatnio nabyłem w ramach kolekcji "Wampiry".
Pierwszy seans tego filmu zaliczyłem oczywiście jako gówniarz na tańczącej na ekranie taśmie VHS. Pamiętam tylko, że bałem się jak cholera. Gdy dowiedziałem się, że ów obraz trafia do sklepów, czym prędzej wysupłałem pieniądze. Patrząc z perspektywy czasu ten film jest jak "wino", którym raczą się bohaterowie - czym starszy tym bardziej krwawy i lepszy.

Lucy po rozwodzie przyjeżdża do Santa Carla z dwoma synami Michaelem i Samem. Wprowadzają się do dziadka-ekscentryka, lubującego się w wypchanych zwierzętach. Lucy dostaje pracę w lokalnej wypożyczalni kaset, Sam poznaje dwóch maniaków komiksów, którzy mają się za łowców wampirów, a ponieważ ludzka obsada zostaje wyczerpana, a Mike również musi poznać kogoś w nowym miejscu, poznaje zgraje wampirów, szarżujących na motorach po plażach Santa Carla. Wszystko prowadzi oczywiście do nieuchronnej potyczki, która zdecyduje o losach skromnej populacji miasteczka.
Fabuła filmu to oczywisty i zamierzony, według konwencji horror-komedii lat osiemdziesiątych banał. Przeprowadzka, nowe miejsce, niebezpieczne kontakty i pojedynek. Do tego wmieszano w to wampiry. Było w tym nieco ryzyka, bo mogło się to skończyć źle, ale na szczęście twórcy filmu wyważyli idealnie wszystkie elementy. Poczynając od bohaterów: Michael (Jason Patric) przystojniak w skórze, któremu Pattison może czyścić buty w wampirycznym świecie, Sam (Corey Haim) - wyluzowany maniak komiksów z kapitalnym gustem do obciachowych ciuchów, Corey Feldman jako jeden z braci Frog - idealny do roli ogarniętego misją czyszczenia świata z wampirów, niezbyt rozgarnięty gówniarz. Oprócz matki i dziadka, mamy jeszcze grupę tytułowych chłopców straconych. Przewodzi im Kiefer Sutherland, czyli David. To on z pomocą uroczej Star, wprowadza Micheala w narkotyczny świat groty pod parkiem rozrywki. Częstuje "winem", raczy robakami czy prowokuje dziwne zabawy typu zwisanie z wiaduktu, po którym właśnie przejeżdża pociąg. Do tego dzięki fryzurze i aparycji kolegi z kryminału jest na swój sposób przerażający - tym bardziej po przemianie.
No właśnie. Strona wizualna (to znaczy czy wampir to rzeczywiście wampir, a nie komputerowy pryszcz) zachwyca. Przemiana chłopców w krwiopijców jest brutalna, głośna i inwazyjna. Dokładnie taka jak powinna być. Mam wrażenie, że ten film i schyłek lat osiemdziesiątych może stanowić modelowy wzór dla ludzi zajmujących się efektami specjalnymi w filmach o wampirach. Innymi słowy: "patrzaj jak wygląda wampir z The Lost Boys" i ucz się".
Można by ponarzekać na sztampę, schematyczność czy płytkość filmu, ale oczywiście robić tego nie będę bo Straceni chłopcy to petarda. Piękny, kiczowaty, straszny i komiczny sposób modyfikacji mitu Draculi. Plaża, opalone ciała, lato, park rozrywki i krwiożercze wampiry z fryzurami z lat osiemdziesiątych. Dodam tylko, że muzyka stanowi bardzo ważną i integralną część filmu, w szczególności utwór "People are strange" The Doors. Zachęcam, bo w przypadku tego filmu można sobie zadać pytanie: "Czego można chcieć więcej". Niczego, wszystko jest!

czwartek, 10 marca 2011

Ekranowy żywot pisarza

Bycie pisarzem to klawa profesja. Tak przynajmniej z ironią pisał Andrzej Pilipiuk. Człowiek wstaje o ludzkich porach, miejce pracy ma parę metrów od łóżka, obiad można zjeść o normalnej porze, przewietrzyć się. Napisać coś, potem znów coś napisać. Dla odświeżenia umysłu obejrzeć serial, wyjść na spacer, potem znów coś skrobnąć... i tak cały czas. Problem w tym, że taki obrzęd dnia pisarza mógłby pasować albo do geniusza albo kompletnego obiboka żyjącego na kredyt. Praca pisarza - według mnie - to mozolne mierzenie się z własnymi wypocinami, pisanie, poprawianie, redakcja, poprawianie, szlifowanie i tak w kółko. O zachowaniach konsumenckich na rynku książki w kontekście zawodu pisarza nie wspominam, bo ani to nie miejsce, ani autor wybitnie doświadczony. Głównie chodzi o to, że pisarstwo to ciężki kawał chleba, często narażony na mnóstwo bodźców.
Umysł ludzki częto płata figle. Pomyśleć tylko, jakie figle musi płatać umysł pisarza, który przez większość swojego życia ma do czynienia z wymyślonymi ludźmi i światami. Taki pomysł wykorzystał Stephen King w noweli "Sekretne Okno, Sekretny Ogród" zamieszczonej w zbiorze Czwarta po północy/4 po północy, która została rewelacyjnie zekranizowana.
Mort Rainey to facet, któremu w życiu wyszło i nie wyszło. Uznanie za pisarskie osiągnięcia w przeszłości obecnie zamieniły się w apatię i wieczne odrętwienie. Rainey niby próbuje coś pisać, ale jakby niezbyt chętnie. Często daję się skusić syndromowi stuwatowej żarówki (Graham Masterton w jednym z wywiadów powiedział, że czasem jest w stanie przejechać całe miasto po zbędną stuwatową żarówkę, byle by tylko nie siadać do pisania). Pewnego dnia odwiedza go facet, który twierdzi, że Mort ukradł mu historię. Sprawa jest na tyle dziwna, że maszynopis Spluwy (tak nazywa siebie ów jegomość) i Rainey'a są bardzo podobne. Kiedy Mort postanawia walczyć o dobre imię, wydarzenia przybierają dość nieoczekiwany obrót i pisarz musi walczyć o wiele więcej.
Ten spłaszczony i okładkowo brzmiący opis niech wystarczy. Osobom, które nie widziały filmu, nie chciałbym psuć zabawy. Muszę powiedzieć, że zarówno nowela Kinga jak i jej filmowa wersja bardzo mi się spodobały. Postać Rainey'a w książce jest irytująca. Miotający się pisarz, niepotrafiący poradzić sobie z rozwodem, męczony przez niemoc twórczą i wkurzający nawet samego siebie. King świetnie przedstawił psychologię postaci Morta. Po raz kolejny sprawdza się stara pisarska zasada: "Pisz to, o czym wiesz". King zdaje się być w pełni predestynowany do pisania o pisaniu. Świat Morta jest wąski, obszarpany, co niewątpiliwe wpływa na psychikę głównego bohatera. Do problemów w życiu osobistym, dochodzi sprawa ze świrem oskarżającym go o plagiat. Jest sam. Niby spotyka się z ludźmi, ma w tej sprawie powiernika, ale jest sam. Wobec problemów tworzy sobie mur, który również ogranicza go w kwestii kreatywnego myślenia. Krąg powoli się zatacza. Problemy stają się ogromne, główny bohater zapada się coraz głębiej.
Samotność w książce i filmie pokazana w sposób bardzo sugestywny. Któż z nas nie marzy o samotni w domku w drewna nad jeziorem? Problem w tym, że oświetlany przez promienie słoneczne domek jest uroczym azylem, a w nocy, kiedy drzewa kładą groteskowe cienie, a wiatr zawodzi ponuro okazuje się, że jesteśmy naprawdę sami. Podobny klimat mają nowela i film. Pojawiający się znikąd świr sprawia, że samotność, która dotychczas była powiernikiem, teraz zaczyna być wrogiem.
Filmowa wersja różni się nieco od książki, choćby w kwestii zakończenia. Moim zdaniem filmowe rozwiązanie jest o wiele lepsze, chociaż i King nie spaprał go zupełnie. David Koepp do pewnego momentu bardzo wiernie trzyma się tekstu oryginalnego, aby w odpowiednim momencie skręcić i pożegnać się z konceptem Kinga.
Słowem podsumowania nowela wciąga jak cholera. Towarzyszymi Mortowi w jego samotni z problemami, które rosną z chwili na chwilę. Jako książkowy thriller psychologiczny z typową dla Kinga gawędą i klimatem sprawdza się świetnie. Jej filmowa wersja to jedna z najlepszych adaptacji tekstów Kinga (a ma on z nimi pewien problem). Nie wyobrażam sobie nikogo innego do roli Rainey'a niż Johnny Depp. Genialnie oddaje postać apatycznego, lekko stukniętego pisarza. Rewelacyjna jest również kreacja Spluwy (w tej roli John Turturro). Udało się też uchwycić w filmie  tzw. "kingowy kilmat". W końcu nawiązując do pierwszego akapitu, nowela i film traktują o pisarzu, który pisze. Przynamniej stara się. Historia jest związana z pracą pisarza. Z jego słabościami, zdolnościami i poniekąd pisarskimi perypetiami. Już za samo potraktowanie tematu należy się poklask dla obu panów (King i Koepp), bo w masie zalewających nas dziś filmów i seriali o "pisarzach", którzy robią wszystko inne tylko nie piszą, jedynie nieliczne pokazują ten zawód choćby zbliżony do rzeczywistości. Bo jakkolwiek zawód pisarza z perspektywy widza wydaje się nudny, to właśnie pisanie jest jego głównym zajęciem.

wtorek, 8 marca 2011

Erotyczna baśń Coppoli

Gdyby ktoś kazał mi wybrać jeden film o wampirach, który ocaliłbym przed eksterminacją i który miałbym się stać ambasadorem obrazów o tej tematyce, nie wahałbym się zbyt długo. Spośród mnóstwa filmowych interpretacji postaci księcia ciemności i prób przeniesienia go w różne krainy geograficzne i czasy, ja zdecydowanie wybrałbym obraz, który bez wątpienia stanowi - według mnie – najbardziej wartościowy i trafny sposób ukazania postaci rumuńskiego księcia. Odnosząc się z ogromnym szacunkiem do prawie wszystkich obrazów w historii kina wampirycznego, mój wybór padłby na Draculę Francisa Forda Coppoli.
Ogromna hollywoodzka produkcja z gwiazdorską obsadą stanowi łatwą pułapkę dla twórców, którzy kierowani chęcią zysku, mimo środków którymi dysponują, tworzą filmy śmieszne, miałkie lub po prostu głupie. Dracula Coppoli stanowi chlubny wyjątek od tej reguły. W tym przypadku zaangażowanie aktorów i twórców filmowych z wyższej półki odbiło się na fantastycznej ekranizacji literackiego pierwowzoru Brama Stokera.
Nie sądzę, aby ktokolwiek nie znał chociaż szczątków fabuły najsłynniejszej obok Romea i Julii historii o miłości. Otóż, mamy księcia Draculę, który od ponad czterystu lat (które udało mu się przetrwać przy pomocy sił ciemności i oszczędnej diecie opartej na krwi żywych organizmów) rozpacza po swojej ukochanej, która zginęła rzucając się z wieży zamku. W 1897 roku w Londynie znajduje kobietę, która przypomina mu podstępnie odebraną przed wiekami narzeczoną. Wyrusza on do stolicy Anglii, by w końcu połączyć się z ukochaną. Na jego drodze staje młody prawnik, dzięki któremu udaje się Draculi zakupić posiadłości w Londynie (o, ironio!) oraz niezmordowany łowca wampirów w postaci lekarza Abrahama Van Helsinga.
Ten ogólny i niezbyt dokładny opis niech wystarczy za wstęp do niesamowitej historii. Francis Ford Coppola adaptując na potrzeby kina powieść Stokera dość wiernie trzyma się pierwowzoru. Twórcy chcąc stworzyć widowisko na najwyższym poziomie na liście płac umieścili Gary’ego Oldmana, Winonę Ryder, Keanu Reevesa oraz Anthony’ego Hopkinsa. To niektórzy spośród amerykańskiej filmowej śmietanki, którzy stworzyli swoimi kreacjami ten film. Ale co jest tak niezwykłego w filmie Coppoli?
To baśń. Piękna, zmysłowa baśń. Mit wampira jako postaci tragicznej, ale jednocześnie groźnej, mrocznej, wręcz mistycznej jest ukazany w dość wyjątkowy sposób. Gary Oldman z niesamowitą wprawą stworzył postać-legendę, zarówno podstarzałego bladego rumuńskiego księcia, jak i przystojnego, czarującego dżentelmena w mrocznym Londynie. Jonathan Harker, grany przez Reevesa to postać idealnie wypełniająca tło historii prowadzącej do pojedynku między księciem ciemności a absolutnie fascynującym Anthonym Hopkinsem. Młode urocze damy w osobach Winony Ryder czy Sadie Frost w erotyczny sposób dające się gryźć w okolicy aorty szyjnej również robią bardzo dobre wrażenie.
Wizualna strona ekranizacji mitu rumuńskiego księcia jest niesamowita. Mamy piękny, stary Londyn z opactwami w ruinach; mamy baśniowy mroczny zamek Draculi w odległej Rumuni. Z drugiej strony widz częstowany jest szpitalem psychiatrycznym i dworkiem z bajkowym ogrodem panny Lucy. Wszystko przygotowane z dużą pieczołowitością i dbałością o szczegóły, otoczone mgłą i nocą. Kostiumy genialnie oddają ducha epoki i klimat filmu. Nawet dialogi, które wielokrotnie doprowadzone do granic stylistycznej przesady mają określoną rolę, dzięki której film ogląda się znakomicie. Byłoby poważną nieodpowiedzialnością polecić obraz Coppoli nie wspominając o muzyce skomponowanej przez naszego rodaka Wojciecha Kilara. Właściwie można powiedzieć, że ścieżka dźwiękowa do tego tego filmu to osobne dzieło, które zasługuje na oddzielną uwagę.

No i wreszcie klimat. Atmosfera filmu to połączenie narkotycznej baśni z mrocznym, przepełnionym erotyczną energią horrorem. I wydaje mi się, że właśnie takim połączeniem Coppola urzekł mnie i sporą część ludzi, którzy film widzieli. Rzadko ma się okazje oglądać horror, w którym człowiek jest w stanie zatopić się jak we śnie. Mrocznym, ale jednocześnie pięknym; groźnym, ale jednocześnie przepełnionym smutkiem…
 Jestem w tej grupie ludzi, którzy w całej historii Draculi, nie tylko tej filmowej widzą przede wszystkim historię o miłości. Ukazanie jej w sposób mroczny i erotyczny powinno być wyznacznikiem i punktem wyjścia dla postaci samego wampira. Mitu, który z jednej strony kojarzy się z erotyką, a drugiej z mrokiem.
Widząc dzisiejsze marne próby jego modyfikacji: wampira-przestępcy uciekającego przed facetem z mieczem, czy metroseksualnego chłopca o wrażliwym sercu, człowiek ma ochotę na pokaz dezaprobaty i buntu, co najmniej w takiej postaci, jak ma miejsce na początku filmu. Pozostaje jedynie mieć nadzieję, że te idiotyczne próby przeminą i prawdziwy wampir powróci. Do tego czasu proponuje wszystkim seans tej pięknej baśni. Tym bardziej, że niedawno pojawiła się ona na polskim rynku w kolekcji „Wampiry” z ciekawymi dodatkami.

środa, 2 marca 2011

Gorąco i duszno na Południu

Tym razem krótko, zwięźle na temat cyklu Upiór południa Mai Lidii Kossakowskiej.
"Tak pięknie szło i zdechło" - to pierwsze słowa, które nasuwają się po lekturze czterech tomów. Krótkie mini-nowele, wydane w bardzo atrakcyjny sposób to łakomy kąsek dla fana grozy. Jeszcze większą atrakcyjność zyskały by, gdyby nie wszystkie części weszły w cykl.
Pierwsza część cyklu "Czerń" to absolutna petarda. Książka napisana pięknym, dusznym, gorączkowym stylem pokrywającym się z tematem książki. Afryka, narkotyczny upał, demony, piach i pył. Kossakowska perfekcyjnie miesza konwencje, okraszając to solidną dawką makabry. Nie bardzo podobają mi się powieści o takiej tematyce, ale "Czerń" zachwyca. Językiem, stylem, wyczuciem, klimatem i kapitalnie sprawdza się jako podręcznikowy wręcz (ale nie sztampowy) przykład literackiego horroru.
Druga część "Pamięć umarłych" to także niezłe połączenie horroru z morałem i westernu. Tu również pani Maja stylistycznie porywa czytelnika w świat rewolwerów, szeryfów i ich zastępców, bandytów z przeszłości i nieznośnego upału. Zgrabnie, bez błysku, ale pomysłowo skonstruowana opowieść.


Trzecia odsłona cyklu to moim zdaniem kompletna pomyłka. "Burzowe kocię" to forma dzikiej zabawy ze światem science-fiction. Za dużo, zbyt chaotycznie i zbyt absurdalnie jak dla mnie. Nie ratuje tej części ani styl, ani język Kosskowskiej. Najgorsza część cyklu. Zdecydowanie!
Ostatnią opowieścią jest "Czas mgieł" czyli urocza historia Nataniela wśród pensjonariuszy kliniki dla psychicznie chorych oraz widm przeszłości, z którymi bohater musi się skonfrontować. Mgła, szpital dla obłąkanych na uboczu, tajemnica z przeszłości. Niby wszystko jest, a jakby nie było. Fabularnie raczej nic tej powiastce nie brakuje, ale do mnie jakoś nie przemówiła. Nie przeczę, że jest dobra. To raczej ja jestem oporny na jej urok.
Miało być krótko, więc podsumowując można powiedzieć, że gdyby Upiór południa miał trzy części to byłaby to rewelacyjna literacka mieszanka upalnego horroru. Dzięki "Burzowemu kocięciu" jest tylko dobrze. Ale pomimo narzekań na biednego "przemoczonego sierściucha" cykl gorąco polecam. Gorąco i duszno, bo warto!

wtorek, 1 marca 2011

Włochate monstra w Maine i magia kina lat osiemdziesiątych

Lubię wilkołaki. To wyznanie niech będzie wystarczającym powodem, dla którego będą się one tu pojawiać. Jakoś ujmują mnie te włochate stwory z paszczą pełną zaślinionych ostrych kłów. Zrobienie dobrego wilkołaka przez speców od efektów specjalnych dzieli ich na dwie grupy: ludzi, którzy w jakimś stopniu znają się na fizjonomii człowieka i wilka czy psa, oraz takich, którzy mają wyraźnie wytyczne, że wilkołak ma być straszny. Drugim przypadkiem raczej nie ma się co zajmować, gdyż efekt w większości jest mizerny, a wilkołak wygląda jak chory, zdeformowany pies.
Są filmy i książki o wilkołakach, które zapadają w pamięć. A jeśli dodać do tego, że film jest ekranizacją książki, może to wywołać pewien rodzaj radosnego podniecenia. Jeżeli scenariusz do filmu napisał sam Stephen King na podstawie własnej powieści, to można zacząć się cieszyć. Na dodatek, aby wywołać niezdrową fascynację oraz nieusprawiedliwione podniecenie dodamy do tego magiczne lata osiemdziesiąte... Tak! To może być tylko Srebrna Kula.
Pierwszy kontakt z filmem miałem oczywiście w złotej erze VHS-ów, gdzie dolna część ekranu drgała w opętanym tańcu, jakość pozostawiała sporo do życzenia, a i tak wszyscy siedzieli wgapieni w ekran i nie sposób było nas od filmu oderwać. Było to lata temu, a ja do teraz pamiętam, jaki strach wywołała u mnie przemiana w monstrum oraz kilka innych scen.
Niedawno postanowiłem odświeżyć sobie tą produkcję. Spodziewałem się lekkiego uśmiechu oraz powątpiewania w moc efektów specjalnych lat osiemdziesiątych. A tu zaskoczenie. Nie dość, że film nie postarzał się ani trochę, to seans przyniósł ogrom satysfakcji. Ale od początku.

Fabuła filmu jest prosta i banalna. Ot, amerykańskie idealne miasteczko nawiedza coś, co w okrutny sposób kaleczy i morduje mieszkańców. Lokalne władze i policja są bezsilne wobec czającego się w mroku zła. Jedynym, który może stawić czoła monstrum jest Marty Coslaw, niepełnosprawny (a jakże!) nastolatek na wózku. Nic specjalnego. To co wyróżnia ten film, to mój osobisty sentyment oraz klimat prostych filmów lat osiemdziesiątych. Plejada świetnych postaci, grających raczej tak sobie to duży atut filmu. Mamy Marty'ego, jego siostrę Jane, nadopiekuńczą matkę oraz wesołego podpitego wujka (w tej roli rewelacyjny Gary Busey). Film ma parę naprawdę niezłych jak na ten czas rozwiązań. Poczynając od przemian człowieka w wilkołaka (czyli chyba najtrudniejszego elementu wizualnego dla twórców), polowania na bestie we mgle (genialna scena z kijem bejsbolowym) oraz scen morderstw (mój faworyt - tzw. pierwsze strącenie łba). Oprócz samej chorej fascynacji fabułą, pamiętam, że jarałem się jak dziki motorem/wózkiem inwalidzkim/cholerną rakietą, którą Marty dostał od wujka. Zazdrość wbijała mnie w fotel, kiedy młody Corey Haim wywijał piruety na drodze albo rozpędzał maszynę do zawrotnych prędkości. Pamiętam, że marzyłem o takim motorze (niestety, wykluczał mnie brak oświadczenia o niepełnosprawności oraz nikłe możliwości konstrukcyjne siedmio- czy ośmiolatka). Tak czy inaczej, pomimo zgrzytu zazdrości, dopingowałem Marty'ego w walce z włochatym potworem i emocjonowałem się tym filmem jak mało którym. Wszystko dzieje się w małym miasteczku, więc "kingowski" klimat wręcz wylewa się z ekranu.
Niedawno poświęcając wieczór na kiczowaty film o wilkołaku bawiłem równie dobrze, jak wtedy kiedy byłem dzieckiem. Dalej dopingowałem śp. Haima, śmiałem się z rozmów między nim a wujkiem, a nawet znów pozazdrościłem mu tego cholernego wózka. A co najważniejsze - film znów diabelnie podobał mi się jako horror.
Jeszcze kilka słów o książce. King zaadaptował własny tekst na własny scenariusz, co filmowi na pewno wyszło na dobre. Sama książka to raczej wydawniczy eksperyment w formie makabrycznego kalendarza. W każdym miesiącu wilkołak zaznacza swoją działalność podczas pełni księżyca (mniejsza o naciągnięcie czasowe). Wszystko sprawnie składa się w uroczą historyjkę, którą całkiem miło się czyta. Nie jest to oczywiście żadna fenomenalna pozycja w dorobku Kinga, ale swoista ciekawostka. Warto zaznaczyć, że oba polskie wydania okraszone są świetnymi ilustracjami.
Podsumowując, można powiedzieć, że nie trzeba wywalać kupy forsy na efekty specjalne, aby przestraszyć widza wilkołakiem. Nie warto stwarzać nie wiadomo jakiej produkcji traktującej o tych monstrach. Wystarczy prosta, ciekawa historia, w której ona sama gra główną rolę, a włochaty stwór z paszczą pełną zaślinionych ostrych kłów niech będzie dodatkiem, który pojawiając się na ekranie naprawdę wzbudza strach, a nie śmiech. Historia, głupcze, historia!