wtorek, 31 stycznia 2012

Marzenia domowe

Przez całe życie wkłada się nam do głowy, że rodzina jest najważniejsza. Chociaż wszędzie dookoła widać jak na dłoni, że większość gatunku ludzkiego ma ową maksymę głęboko w dupie. Kariera, kasa, wyścig - widoczne wszędzie, bardzo bliskie i znane. A jednak, zewsząd atakuje nas "Tylko rodzina się liczy". Deklarują to zarówno ludzie, którzy są szczęśliwi we własnym domu, jak i tacy, którzy nie pamiętają koloru włosów własnego dziecka, a żonę kojarzą ze zdjęcia trzymanego w portfelu. Skoro tak wiele osób krzyczy, że nie ma nic ważniejszego niż bliscy, dlaczego nie można by na tym zarobić. Taki pomysł w Hollywood zaświtał już dawno temu, a ostatnio producenci znów dali przykład, że "nie ma to jak w rodzinie" poprzez całkiem niezły film Dream House.

Will Atenton rezygnuje z intratnej pozycji redaktora w świetnie prosperującym wydawnictwie. Chcą zbliżyć się do rodziny i poświęcić córkom więcej czasu, po przeprowadzce do nowego domu, postanawia przedłożyć wypowiedzenie. Idylla nie trwa jednak długo, gdyż w nowym domu zaczynają dziać się dziwne rzeczy. Ktoś nieustannie śledzi rodzinę i zagląda w okna. Obserwuje córki i żonę Willa. Sprawy pogarszają się, gdy Will dowiaduje się, że rodzinne gniazdko uwił w domu, w którym mąż wymordował cała swoją rodzinę.
Przyznaję, że film bardzo mi się spodobał. 
Weisz i Craig zagrali całkiem nieźle, poza tym jakoś miło było patrzeć na nich na ekranie. Małe niedociągnięcia fabularne w pełni zasłoniła sama fabuła i akcja filmu. Nie ma co się nastawiać na pędzące sceny, celne dialogi, flaki czy krew. O, nie. Dream House jest filmem zdecydowanie nastrojowym. Motyw nawiedzonego domu, w którym popełniono zbrodnie, jakkolwiek niemal do cna wyeksploatowany, tutaj przedstawiony nieco metaforycznie. 
Tak czy inaczej, Dream House to film dobry. Nie zaryzykuję stwierdzenia, że bardzo dobry, choć ja bawiłem się na nim świetnie. Nawet kilka scen złapało za serducho. Ale to już chyba dlatego, że robię się stary. Polecam.

środa, 11 stycznia 2012

Pędzelkiem i nożem

 Recenzja przedpremierowa

Zawsze naiwnie wyobrażałem sobie pracę archeologa jako romantyczne odkrywanie zaginionego świata. Dalej widzę w tym zawodzie ogromny ładunek pasji potrzebny do jego uprawiania. Na obecną chwilę jednak jakby nieco mniejszy. Marta Guzowska szybko sprowadziła takiego laika jak ja na ziemię. Archeologia jest nudnym jak flaki z olejem, żmudnym i mało płatnym zawodem. Może okazać się również niebezpiecznym.
Turcja. Okolice Troi. Grupa archeologów pracujących w palącym słońcu, pyle przy wtórze symfonii komarów, trafia na znalezisko, które może zmienić życie wszystkich. W starożytnym grobowcu Achajów zostaje znaleziona kobieta. Znalezisko o tyle dziwne, że kobiet w tym miejscu się nie chowało, a do tego szkielet zdobią złote artefakty. Czy możliwe, że mit Poliksneny może być prawdą? Czy szkielet znaleziony w gorących piaskach Turcji może być mityczną postacią? Mario Ybl, antropolog, zaczynają własne śledztwo, które jednak zaprowadzi go o wiele dalej.

Marta Guzowska napisała świetny kryminał. Nie ma co ukrywać, że jak na debiut jest naprawdę dobrze. Trzy elementy najdobitniej świadczą o jakości tej powieści. 
Pierwszym z nich są postacie. Mario Ybl to kawał sukinsyna. Cyniczny, sarkastyczny, aspołeczny (od razu go polubiłem), do tego schładzający się niemal wyłącznie piwem. Przy tym jednocześnie świetny antropolog, profesjonalista. Chyba jedyny członek ekipy, któremu naprawdę zależy. Postać świetnie skrojona, nietuzinkowa, ale co ważne bardzo realistyczna. Doktor Pola Mor, archeolog z ostrym jak brzytwa charakterem, wiecznie cięta na Ybla. Relacje tych dwóch postaci są bardzo dobrze wykreowane. Dialogi, napięcie, wiele humorystycznych sytuacji. Cała reszta ekipy za bardzo nie odstaje. Wszystkie postacie w tej powieści to jeden duży plus.
Drugim filarem Ofiary Polikseny jest duszna i gorąca atmosfera. Marta Guzowska bardzo sugestywnie oddaje pustynny klimat powieści, sprawiając, że słota za oknami jest jakby bardziej przyjazna. Żar lejący się z nieba, temperatura dochodząca do trzydziestu paru stopni, wszechobecne muchy i komary... Dzięki stylowi autorki łatwo poczuć tę męczącą aurę.
Po trzecie wreszcie sam pomysł. Mam wrażenie, że Marta Guzowska zapełniła jakąś pustkę wśród kryminałów. Dołożyła własną część układanki, którą będzie rozbudowywać. Bardzo przypadł mi do gustu pomysł na osadzenie akcji w środowisku archeologów. Mnóstwo naukowych szczegółów, przybliżenie zawodu, ale również zbrodnie (bo tych będzie nieco więcej niż w opisie) - to wszystko splata się w całość, która zasługuje na uznanie.
Ofiary Polikseny to mocny początek roku Mrocznej Serii. Duże brawa należą się Marcie Guzowskiej za tę powieść. Książka od dziś w księgarniach, a ja już czekam na następną część przygód antropologa Mario Ybla.

czwartek, 5 stycznia 2012

Noc w muzeum

Mam pewien dar. To pewne. Nie potrafię jednak ani żonglować, ani śpiewać ani jeść bigosu na czas. Moim darem i talentem jednocześnie jest skuteczne omijanie świetnych książek i filmów. Wygląda to następująco: książka zostaje wydana, społeczeństwo ją czyta, wybucha ogólna euforia i zachwyt, wychodzą kolejne książki owego autora, zachwyt trwa. A autor bloga spokojnie tkwi w błogiej nieświadomości. Mija parę lat, autor bloga chwyta za książkę i euforia miesza się z zachwytem. Ustami pełnymi kwiecistych epitetów odbija się od ludzi, którzy zbywają go krótkim "czytałem, niezła". I po to właśnie jest blog. Żeby móc podzielić się swoją ekstatyczną opinią na temat książki, którą większość ma za sobą.
W nowym roku postanowiłem w końcu chwycić za coś, co do tej pory omijałem. Duet Preston i Child jawił mi się jako "jakieś tam książki sensacyjne", więc nie było mi z nimi po drodze. Ostatnio jednak sięgnąłem po Relikt. Wrażenia po lekturze? Absolutny zachwyt.

Coś złego dzieje się w Muzeum Historii Naturalnej w Nowym Jorku. W tajemniczy sposób giną tam ludzie. Ataki wskazują na działanie bardziej zwierzęcia niż człowieka. Do tego wielkimi krokami zbliża się wystawa "Przesądy". Muzeum absolutnie nie chce zgodzić się na przełożenie wystawy, a ofiar przybywa. Pani naukowiec Margo i agent specjalny FBI muszą szybko uporać się z zagadką.
Brzmi to jak tandetny thriller klasy którejś z kolei. To samo odrzucało mnie początkowo od tego pisarskiego duetu. Relikt jednak to kapitalnie napisany, trzymający w napięciu horror. 
Cała otoczka muzealna mnie urzekła. Ciemne korytarze, podziemne piwnice, szkielety dinozaurów i wszystko co można spotkać w muzeum... no prawie wszystko, na szczęście. Książka ma świetny klimat i trzyma go przez całą historię. W większości powieści, jeśli klimat pojawia się na początku i jest mocno widoczny, to potem ustępuje miejsca jakimś innym bzdurom i cała opowieść traci. Tutaj jest zupełnie inaczej.
Historia byłaby inna gdyby nie bohaterowie książki, oczywiście. Agent Pendergast - pewny siebie, bezczelny z umysłem bardziej analitycznym niż połowa Scotland Yardu, Margo - błyskotliwa i odważna pani naukowiec, Smithback - irytujący, ale na swój sposób sympatyczny podrzędny pismak i plejada innych pełnokrwistych postaci. Nawet jeśli mój opis bohaterów brzmi przewrotnie, to postacie z tej powieści są naprawdę świetnie napisane. Akcja trzyma w napięciu. Wyświechtany frazes? Nie w przypadku Reliktu. "Stary, a durny" można powiedzieć o autorze bloga. Jak dziecko, ogromnymi spodkami pochłaniałem łapczywie treść, kibicując, irytując się, a włos nieraz jeżył się na karku.
Co tu dużo mówić. Druga książka przeczytana w tym roku i petarda z dychą w ocenie. Gorąco zachęcam wszystkich tych, którym jak mi skutecznie udało się pozostać w absolutnej obojętności do tej powieści. Dużo tracicie. Czytać koniecznie! 

wtorek, 3 stycznia 2012

Królestwo pozornego spokoju

Mam problem z oceną tej książki. Bodajże pierwszy raz nie potrafię wskazać czy książkę warto przeczytać czy nie. To znaczy, warto na pewno, ale czy jest warta naszego czasu? Mam problem z Ketchumem, ponieważ jakoś nie dostrzegam tego, co inni. Nie biorą mnie kompletne jego teksty oparte na filozofii zbrodni i okrucieństwa. Nie wzdrygam się na myśl okrutnych torturach, którymi często obdziela bohaterów swoich powieści. A w przypadku Królestwa spokoju, problem ten jedynie się pogłębił.
Trzydzieści trzy opowiadania to bardzo dużo jak na zbiór. Teksty rozstrzelone są treściowo na wszystkie strony świata. Opowiadają o mnóstwie różnych rzeczy i naprawdę nie sposób wymienić jakiś gatunek czy motyw przewodni. 

Niestety oprócz fabularnego i gatunkowego rozstrzału, Królestwo spokoju prezentuje podobny poziom jeśli chodzi o jakość tekstów. Zaczynając od plusów. Jest tutaj sporo opowiadań bardzo dobrych i dobrych. Nie dopatrzyłem się jakiś małych perełek, ale duża część tego zbiorku to teksty solidne i przemyślane. Ketchum, świadomy tego, że nowi czytelnicy mogą mieć problem w przytrzymaniu śniadania w żołądku w trakcie lektury, śmiało obdziela strony makabrą. Ale nie zawsze. Niektóre teksty naprawdę łapią za serducho. Czyta się je z pewną nutką tęsknoty, rozrzewnienia, a wspomnienia głównego bohatera wkradają się w naszą podświadomość, tym stając się również naszymi. Niektóre mocno klimatyczne przenoszą czytelnika do Maine albo na rozgrzaną prowincję. Czyta się to wyjątkowo dobrze.
Niestety w tak dużym zbiorze opowiadań muszą być również teksty słabe. I dla mnie, podobna liczba, jeśli chodzi o ilość tekstów objawia się marnością. Poczynając od stylu. Nie mam nic wspólnego z krytykami stylistycznymi. Jeśli ktoś zna się na stylach, potrafi wyłapać niuanse, śmiało może krytykować. Mnie wystarczy powiedzieć: lubię, nie lubię. Stylu Ketchuma niestety nie lubię. Jakoś ciężko mi się to czyta. Prosto, surowa, bezdźwięcznie. Ktoś może lubić taki styl. Ja go nie kupuję.
Dla mnie spora część tekstów jest o niczym. Albo inaczej. Miała być o czymś, ale nie wyszło. W dużej części opowiadań Ketchum marnuje potencjał w połowie lub na końcu. O ile opowiadanie rozwija się ciekawie, tak końcówce brakuje puenty lub jakiegokolwiek zakończenia. Nieraz zastanawiałem się po jaką cholerę to opowiadanie znalazło się w ogóle w druku.
Słowem podsumowania. Dałem tej książce 7/10 punktów. Moim zdaniem całość na taką notę właśnie zasługuje. Ale oceny czy książka jest dobra czy zła się nie podejmę. Niech każdy zdecyduję za siebie.

poniedziałek, 2 stycznia 2012

Pięć razy śmierć

Świeżo po seansie stwierdziłem, że to niezły film. Na pewno lepszy niż poprzednia część. Jakieś prymitywne zakątki mojej świadomości zostały zaspokojone ilością krwi i flaków wylewających się z ekranu. Z czasem jednak przyszła nieco gorzka refleksja i powrót świadomości, że piąta część serii Oszukać przeznaczenie to dalsza i chyba ostatnia już część równi pochyłej. Witam w nowym roku i na cel biorę Oszukać przeznaczenie 5.
Fabuły filmu nawet nie ma co omawiać, bo każdy kto zasiada przed tym filmem, wie dokładnie co i gdzie powinno się stać. Najważniejsza jest pierwsza scena z wizji. W każdej części. Tutaj grupkę pracowników spotyka mały problem, gdy autobus, którym jadą na wyjazd integracyjny staje na moście, który to z "przyczyn naturalnych" ulega budowlanej katastrofie. Oczywiście niektórym udaje się uciec, ale jak to bywało wcześniej nie mają oni później tyle szczęścia.

Piąta odsłona tej serii to prequel. Nie wiedziałem o tym, więc końcówkę w moim przekonaniu zaliczam in plus.
Problemem tego filmu jest to, że widz jest już zmęczony. łamane kręgosłupy, palone ciała, hektolitry krwi i fruwające jelita nie ciszą tak, jak w przypadku części poprzednich. Wszystko to już było, w takich czy innych konfiguracjach. Twórcy filmu pokusili się o uatrakcyjnienie fabuły poprze dodanie jednego elementu, ale bardziej on chyba przeszkadza niż pomaga.
Nie ma co owijać w bawełnę, wypisywać nie wiadomo co i trzeba szybko podsumować. Oszukać przeznaczenie 5 to pozycja słaba. Lepsza co prawda niż część czwarta, ale nadal słaba. O ile sceny śmierci są nawet do zaakceptowania, to aktorstwo (na szczęście nie musimy się do postaci przyzwyczajać) jest na poziomie jasełek ze szkoły podstawowej. Film polecam przede wszystkim jako "odmóżdżacz". Umysł na półkę, jedno oko przymknięte i jakoś damy radę. A za jeden wielki sukces całej serii poczytać można, kiedy każdemu z nas zdarzy się nie wsiąść do autobusu, który później ma wypadek, słowa: "Ja pier...ę, oszukać przeznaczenie".