czwartek, 21 kwietnia 2011

Jak dresiarz z klasykiem tańczył

Lubię być mile zaskakiwany. A to przyjdę na stację PKP i pociąg będzie na czas. A to w księgarni dostanę książkę w dzień premiery. A to rozliczenie wody pozwoli na mniejszy rachunek. Miłe zaskoczenia, kto ich nie lubi? Działa to szczególnie mocno, gdy człowiek podchodzi do czegoś sceptycznie. Miłe rozczarowanie jest o wiele większe i przyjemniejsze. Podobne uczucie miałem przy spotkaniu z prozą Kuby Małeckiego.
Poprzednie pozycje takie jak Błędy czy Przemytnik cudu nieco mnie rozczarowały. Liczyłem na nowe objawienie w horrorze, a dostałem przyzwoite historyjki. Obie z ogromną ilością groteski i absurdu, który mocno mi przeszkadzał, szczególnie w Błędach. Po nową powieść Małeckiego sięgnąłem dlatego, że przeczytałem poprzednie i dlatego, że po A lubię mówić B, czasem też dodać C. Nie liczyłem na nic konkretnego. W momencie jak chwyciłem książkę w planie miałem zaledwie pięć - siedem stron. Wraz z pierwszym akapitem plany poszły w łeb. 


Grzesio Bednar to uroczy dresiarz. Kapkę wkurwiony na świat, na dziewczynę oraz na gości, którzy w pierwszy dzień pracy kasują mu telefon i przy okazji nos. Okazuje się, że sprawa jest na tyle poważna, że Grześ trafia do szpitala. Na sali szpitalnej towarzyszą mu Maruda - facet, który potrafi zamarudzić na śmierć, Kurz - biznesmen oraz tajemniczy pan Staszek, który wydaję się zrośnięty z powieściami Josepha Conrada. Wraz z rozwojem akcji w szpitalu zaczynają dziać się dziwne rzeczy. Nieco przypomina to stan paranioka, który nagle znajduje się w zamkniętym pomieszczeniu. Do tego pan Staszek zaczyna potężnie gorączkować. To jeszcze dałoby się przeżyć gdyby uroczy staruszek w majakach nie opowiadał własnej historii, która powoli staję się nieodłączną częścią Dżozefa.
Kuba Małecki napisał powieść, która oczarowuje. Pod każdym względem. Oczarowuje bohaterami, których widzimy jadąc do pracy tramwajem, mijamy na ulicy czy w knajpie. Dialogami, które są żywe zabawne i prawdziwe. Otoczeniem szpitalnym, tak smutno prawdziwym w naszych realiach, ale jednocześnie jakimś... pięknym. Niespodziewanymi wydarzeniami, pomimo, że kompletnie niezrozumiałymi to budzące autentyczną grozę. Przy tym reakcja na otaczającą rzeczywistość pozostaje normalna i realna, żadnego debilnego heroizmu czy innych prób wyjścia. Lekka akceptacja, niedowierzanie i przerażenie.
Z drugiej strony Dżozef to również opowieść Staszka, która z czasem rozwija się coraz mocnej stając się integralną częścią całej książki. Po przeczytaniu człowiek ma wrażenie, że właśnie przeczytał dwie książki jednocześnie, które w jakiś cudowny sposób się połączyły.
Dojrzałość, rewelacyjne postaci, świetne dialogi oraz poprowadzenie akcji. Kubie za Dżozefa należą się ogromne brawa. Połączenie klasyki, absurdu ze smutną nowoczesną rzeczywistością dało powieść soczystą i wartą każdej wolnej chwili. Brawo!

1 komentarz:

  1. Przyznam, że autor mi zupełnie nieznany, ale skoro zachwalasz ''Dżozefa'', to poszukam i zakupię...tudzież wypożyczę i zapoznam się z powieścią.

    OdpowiedzUsuń