wtorek, 1 marca 2011

Włochate monstra w Maine i magia kina lat osiemdziesiątych

Lubię wilkołaki. To wyznanie niech będzie wystarczającym powodem, dla którego będą się one tu pojawiać. Jakoś ujmują mnie te włochate stwory z paszczą pełną zaślinionych ostrych kłów. Zrobienie dobrego wilkołaka przez speców od efektów specjalnych dzieli ich na dwie grupy: ludzi, którzy w jakimś stopniu znają się na fizjonomii człowieka i wilka czy psa, oraz takich, którzy mają wyraźnie wytyczne, że wilkołak ma być straszny. Drugim przypadkiem raczej nie ma się co zajmować, gdyż efekt w większości jest mizerny, a wilkołak wygląda jak chory, zdeformowany pies.
Są filmy i książki o wilkołakach, które zapadają w pamięć. A jeśli dodać do tego, że film jest ekranizacją książki, może to wywołać pewien rodzaj radosnego podniecenia. Jeżeli scenariusz do filmu napisał sam Stephen King na podstawie własnej powieści, to można zacząć się cieszyć. Na dodatek, aby wywołać niezdrową fascynację oraz nieusprawiedliwione podniecenie dodamy do tego magiczne lata osiemdziesiąte... Tak! To może być tylko Srebrna Kula.
Pierwszy kontakt z filmem miałem oczywiście w złotej erze VHS-ów, gdzie dolna część ekranu drgała w opętanym tańcu, jakość pozostawiała sporo do życzenia, a i tak wszyscy siedzieli wgapieni w ekran i nie sposób było nas od filmu oderwać. Było to lata temu, a ja do teraz pamiętam, jaki strach wywołała u mnie przemiana w monstrum oraz kilka innych scen.
Niedawno postanowiłem odświeżyć sobie tą produkcję. Spodziewałem się lekkiego uśmiechu oraz powątpiewania w moc efektów specjalnych lat osiemdziesiątych. A tu zaskoczenie. Nie dość, że film nie postarzał się ani trochę, to seans przyniósł ogrom satysfakcji. Ale od początku.

Fabuła filmu jest prosta i banalna. Ot, amerykańskie idealne miasteczko nawiedza coś, co w okrutny sposób kaleczy i morduje mieszkańców. Lokalne władze i policja są bezsilne wobec czającego się w mroku zła. Jedynym, który może stawić czoła monstrum jest Marty Coslaw, niepełnosprawny (a jakże!) nastolatek na wózku. Nic specjalnego. To co wyróżnia ten film, to mój osobisty sentyment oraz klimat prostych filmów lat osiemdziesiątych. Plejada świetnych postaci, grających raczej tak sobie to duży atut filmu. Mamy Marty'ego, jego siostrę Jane, nadopiekuńczą matkę oraz wesołego podpitego wujka (w tej roli rewelacyjny Gary Busey). Film ma parę naprawdę niezłych jak na ten czas rozwiązań. Poczynając od przemian człowieka w wilkołaka (czyli chyba najtrudniejszego elementu wizualnego dla twórców), polowania na bestie we mgle (genialna scena z kijem bejsbolowym) oraz scen morderstw (mój faworyt - tzw. pierwsze strącenie łba). Oprócz samej chorej fascynacji fabułą, pamiętam, że jarałem się jak dziki motorem/wózkiem inwalidzkim/cholerną rakietą, którą Marty dostał od wujka. Zazdrość wbijała mnie w fotel, kiedy młody Corey Haim wywijał piruety na drodze albo rozpędzał maszynę do zawrotnych prędkości. Pamiętam, że marzyłem o takim motorze (niestety, wykluczał mnie brak oświadczenia o niepełnosprawności oraz nikłe możliwości konstrukcyjne siedmio- czy ośmiolatka). Tak czy inaczej, pomimo zgrzytu zazdrości, dopingowałem Marty'ego w walce z włochatym potworem i emocjonowałem się tym filmem jak mało którym. Wszystko dzieje się w małym miasteczku, więc "kingowski" klimat wręcz wylewa się z ekranu.
Niedawno poświęcając wieczór na kiczowaty film o wilkołaku bawiłem równie dobrze, jak wtedy kiedy byłem dzieckiem. Dalej dopingowałem śp. Haima, śmiałem się z rozmów między nim a wujkiem, a nawet znów pozazdrościłem mu tego cholernego wózka. A co najważniejsze - film znów diabelnie podobał mi się jako horror.
Jeszcze kilka słów o książce. King zaadaptował własny tekst na własny scenariusz, co filmowi na pewno wyszło na dobre. Sama książka to raczej wydawniczy eksperyment w formie makabrycznego kalendarza. W każdym miesiącu wilkołak zaznacza swoją działalność podczas pełni księżyca (mniejsza o naciągnięcie czasowe). Wszystko sprawnie składa się w uroczą historyjkę, którą całkiem miło się czyta. Nie jest to oczywiście żadna fenomenalna pozycja w dorobku Kinga, ale swoista ciekawostka. Warto zaznaczyć, że oba polskie wydania okraszone są świetnymi ilustracjami.
Podsumowując, można powiedzieć, że nie trzeba wywalać kupy forsy na efekty specjalne, aby przestraszyć widza wilkołakiem. Nie warto stwarzać nie wiadomo jakiej produkcji traktującej o tych monstrach. Wystarczy prosta, ciekawa historia, w której ona sama gra główną rolę, a włochaty stwór z paszczą pełną zaślinionych ostrych kłów niech będzie dodatkiem, który pojawiając się na ekranie naprawdę wzbudza strach, a nie śmiech. Historia, głupcze, historia!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz