poniedziałek, 20 lutego 2012

Oczywista oczywistość

Jak rozpocząć posta i tak sprawnie zełgać, żeby ktoś, kto będzie go czytał uwierzył, w to co napisałem? Nie wiem. Dlatego od razu się przyznam. Wziałem się za prowadzenie bloga bez kilku znajomości z dziełami epokowymi. Ktoś powie, że przecież nie można obejrzeć, ani przeczytać wszystkiego. Oczywiście. Ale są rzeczy, wobec których ignorancja powinna być karana chłostą pod pręgieżem. W pierwszym poście napisąłem, że coś wiem o gatunku, jakim jest horror. Od wczoraj jest to prawdą...
Jako, że niedzielne popołudnia lecą mi z prędkością światła, zamieniając się w pełne rozpaczy niedzielne wieczory, postanowiłem wczoraj zapomnieć o tym przeklętym dniu i wziałem się za film, który wyłowiła dla mnie żona. Coś Johna Carpentera, to jeden z wiekich obrazów, które jakoś udało mi się dotychczas sprawnie omijać. Nie będę nawet próbował wyjaśniać dlaczego. Tak czy inaczej karygodną zaległość nadrobiłem wczoraj.
Fabuły nie będę opisywał, bo wiadomo. Powiem, że dla kogoś, kto nie widział oryginału, a zapoznał się z prequelem, taka kolejność sensu jest bardzo ciekawa. Zazębiająca się historia, która po obejrzeniu oryginału pozwala nieco inaczej spojrzeć na najnowszą wariację na temat dzieła mistrza. 
W sieci i nie tylko o tym filmie napisano już wszystko. Więc chciałbym, żeby ten post został bardziej potraktowany jako forma odnotowania, że i ja wróciłem do świata żywych i świadomych, którzy coraz mniej klasyki mają do zaliczenia. Powiem tylko, że film to absolutny fenomen pod względem obrzydliwości wizualnej i miażdżącego, dusznego klimatu. Kapitalne kino. Była to zdecydowanie jedna z lepszych kreacji Kurta Russela. Rewelacyjnie nakreślono również innych bohaterów, którzy z czasem zamieniali się w ciężką do zdefiniowania kreaturę. Na efekty specjalne w kinie lat 80-tych należy potrzeć z odrobiną wyrozumiałości. Tutaj nic takiego nie potrzeba. Mutacje, obrzydliwości i inne satysfakcjonujące elementy tej części obrazu są wprost fenomenalne. O klimacie natomiast można napisać jedno: rzadko spotyka się z tak dobrze i umiejętnie wykreowanym poczuciem zaszczucia i realnego zagrożenia. 
Jeśli na ziemskim padole jest ktoś, kto błądzi i sądzi, że dobrze mu z tym - czym prędzej niech zasiądzie do seansu. Coś Johna Carpentera to absolutna konieczność. Dla mnie jeden z najlepszych horrorów, jakie widziałem.

3 komentarze:

  1. No ba Panie Kolego, sam niedawno oglądałem po raz wtóry - wyborne. Do nowej wersji podchodzę nieufnie. Pewnie minie jeszcze sporo czasu zanim obejrzę. Co do efektów A.D. 1982 - urzekają jak diabli.
    W zeszłym tygodniu miałem mały maraton z Obcym - podobnie jak w przypadku Cosia, nostalgia chwyciła za kruche serce i łzy się polały...

    OdpowiedzUsuń
  2. Dla mnie to też jeden z najlepszych horrorów jakie widziałem. A najbardziej uwielbiam otwierającą sekwencję z uciekającym (do muzyki Ennio Morricone) psem. To otwarcie to po prostu mistrzostwo świata!

    OdpowiedzUsuń
  3. Ciekawy film. Niedawno widziałem prequel i zastanowiło mnie: czy może to ja dorosłem i już się nie boję, czy czasy się zmieniły i potwory z kosmosu już nie straszą?

    Swoją drogą prequel dużo słabszy od opisywanego tu oryginału. Efekty jak z lat osiemdziesiątych tylko droższe, ale efektu osaczenia już nie udało się odtworzyć. A nastrojem te stare filmy nadrabiały braki techniczne.

    Bohaterowie "Coś" najbardziej obawiają się ukrytego zagrożenia, to znaczy siebie nawzajem. Pierwszy raz film oglądałem jako dzieciak i do dziś dobrze pamiętam scenę, w której robią test krwi, bo nie mogą sobie ufać. A powinni się zjednoczyć przeciwko kosmicznej poczwarze. Film wygrywał dobrym przedstawieniem relacji międzyludzkich. Sam potwór w sumie rzadko się pojawiał. Straszny był brak zaufania do ludzi, z którymi wylądowało się w opresji.

    Ludzie są zawsze najstraszniejsi...

    ...no i te pełne rozpaczy niedzielne wieczory.

    OdpowiedzUsuń