poniedziałek, 28 lutego 2011

"Koszmar z ulicy Wiązów" i koszmarek z nie wiadomo czego

Rozpocznijmy od absolutnej klasyki.
Wraz z wejściem na ekrany nowej wersji "Koszmaru z ulicy Wiązów" na twórców posypały się gromy. Że niby jak można tak zszargać świętość, że kultowy film obdarto ze wszystkiego, co najlepsze, że to, że tamto... Wściekłość na miałkie remake'i amerykańskich klasyków jest jak wkurzanie się na śnieg w połowie stycznia. Ich twórcy nie mają żadnego szacunku wobec pierwowzoru, więc hurtowo tworzą coś, na co przeciętny nastolatek i tak wyda pieniądze. Oczywiście nie po to, żeby skonfrontować oryginał z remake'iem, ale po to, żeby pomacać po biustonoszu siedzącą obok koleżankę z klasy.
1,2... Freddy już cię ma... ta cholerna wyliczanka śniła mi się wielokrotnie. Podobnie jak postać faceta w brudnym swetrze, z rękawicą zakończoną ostrzami noży. Pamiętam, że "Koszmar z ulicy Wiązów" pierwszy raz widziałem u koleżanki dwa piętra niżej w bloku, w którym mieszkałem. Kiedy miałem wrócić, gnałem po schodach na złamanie karku, byleby jak najszybciej znaleźć się w domu. Postać stworzona przez reżysera Wesa Cravena stała się dla mnie ideałem zła. Postacią, która przerażała do szpiku kości. Wystraszyć gówniarza z wybujałą wyobraźnią to nie problem. Ale podtrzymać podobne uczucia przez następne piętnaście, dwadzieścia lat to już wyczyn.
"Koszmar z ulicy Wiązów" z 1984 roku był dla mnie czymś niezwykłym. Wgapiałem się w szklany ekran, na którym facet szlachtował coraz więcej osób, a paluchy miałem poobżerane do łokci. Kiedy wyrosłem z błękitnych szortów i fryzur na garnek, z perspektywy czasu i ponad pięćdziesięciu seansów obrazu Cravena stwierdzam, że wszystko mi w tym filmie gra. Klimat, postaci, cudowna muzyka i fabuła. Rozpoczynając od Nancy Thompson (główna postać oprócz Freddy'ego), która jako pierwsza stawia czoła potworowi z koszmarów. Świetnie dobrana do roli aktorka, całkiem przyzwoicie oddaje poprzez grę klimat osamotnienia i desperackiej walki. Postacie tj. Rod, Tina czy Glenn genialnie wypełniają tło filmowej fabuły. Matka alkoholiczka, ojciec policjant i dom przy ulicy Wiązów - idealne tło dla pierwszej partii skrzypiec z nożami zamiast smyczka. Fabuły filmu nie ma co analizować, bo każdy fan tego czy innego gatunku powinien ją znać. Zbyt dobry, zbyt klasyczny - żeby było inaczej. Kiedy już dochodzi do konfrontacji tego cudownego amerykańskiego świata nastolatków z plugawym potworem z sennych koszmarów, to również jest bardzo dobrze. Od niewybrednych i niezbyt wyrafinowanych sposobów na śmierć np. Roda poprzez uduszenie, przez fenomenalną scenę krwawego kręcenia dziewuchą w powietrzu, po fontannę krwi przy śmierci Glenna (swoją drogą idealny koniec debiutu dla Johnny'ego Deppa). Craven idealnie sprzedaje klimat. Od mało znaczących sennych koszmarków, po brutalną jazdę, bryzgającą posoką na amerykańskie białe domki z ogródkami. Ogromnym atutem filmu jest też muzyka. Niepokojąca, delikatna, senna... 

Na koniec najważniejszy filar filmu, czyli Freddy Krueger. Aż chciałoby się rzec - prostota strzałem w dziesiątkę! Postać faceta w kapeluszu i brudnym pasiastym swetrze, zabijającego dzieciaki z pomocą własnoręcznie zrobionej rękawicy z ostrzami na palcach. Absolutnie jedno z najprostszych i najlepszych rozwiązań, jakie miałem okazję oglądać. Obrzydliwości postaci dodaje popalone ciało, które Freddy uwielbia eksponować (ot, choćby scena gdzie pokazuje jaki kolor ma ciecz wylewająca się z rozciętego brzucha czy obciętego palca). Cyniczny, obrzydliwy i okrutny skurwiel, od którego nie sposób się uwolnić, bo przecież każdy musi kiedyś zasnąć. Sama historia Kruegera przekazana widzowi w oszczędnej formie opowieści matki Nancy jest zupełnie wystarczająca. Nie wiemy czy bardziej nienawidzić postaci mordercy, czy jeszcze bardziej się jej bać, mając na uwadze chore zbrodnie oprawcy ze Springwood. Tak czy inaczej, wszystkie elementy składające się na postać perfekcyjnie zagraną przez Roberta Englunda, czyli wygląd, sposób mówienia, poruszania się czy przesuwanie ostrzami po metalowych przedmiotach - to świetnie skrojone, idealnie dopasowane mistrzostwo! O, tak.
Tyle oryginał.

Teraz remake, który oburzył dużą część widzów. No właśnie... Problem w tym, że pomimo dość świeżego seansu "Koszmarku z ulicy Wiązów" nie jestem w stanie odtworzyć szczegółów tej produkcji. Pamiętam tylko kiepską i chaotyczną fabułę, postaci proste, głupie, których działania mogą służyć za przykład antonimu logiki. Nie jestem w stanie napisać też nic o poszczególnych bohaterach/bohaterkach filmu, bo wszystkie są tak samo mdłe. Jedyne co pamiętam lepiej, ale raczej dzięki dużym oczekiwaniom niż wspaniałemu efektowi, jest sama postać Freddy'ego. Pomimo pełnego zaangażowania w seans i usilnych prób wbicia się w klimat, nie mogłem patrzeć jak twórcy bezkarnie zmieniają postać legendy w coś, co przypomina zasuszoną jaszczurkę z idiotycznym wątkiem moralnym (obalonym, oczywiście). To tyle jeśli chodzi o remake. Ot, tak.
Nie widzę większego sensu w skupianiu się na nowym "Koszmarku" i wylewaniu na niego pomyj, przeklinaniu na zbeszczeszczenie oryginału. Szczerze mówiąc, mało mnie obchodzi. To jest idealna reakcja na ten obraz - obojętność. Film zrobi swoje: zarobi pieniądze, przerazi pryszczatych nastolatków, spodoba się sam nie wiem komu. Porównanie go z oryginałem nie ma najmniejszego sensu. Zalecam omijanie ogromnym łukiem, a po przebyciu tej długiej drogi, relaks przy "Koszmarze z ulicy Wiązów" - jedynym, prawdziwym i słusznym.

1 komentarz:

  1. Bez Roberta Englunda nie ma Freddiego. On był skurwielem idealnym.

    OdpowiedzUsuń