czwartek, 17 stycznia 2013

Szczęśliwi ci, którzy odchodzą z hukiem

Przeżyliśmy koniec świata. To dobra wiadomość. Pomijając całą komiczną, hucpę dotyczącą 21 grudnia, przeleciała mi przez głowę nie raz, nie dwa pewna myśl. Gdzie można byłoby przetrwać coś takiego jak apokalipsa? Czy jest to w ogóle możliwe? 
Po obejrzeniu filmu The Divide, doszedłem do wniosku, że chyba jednak zamiast ukrywać się, żeby przetrwać jakąś kosmiczną katastrofę, wolę zasiąść w przednim rzędzie i do końca podziwiać efekty.
The Divide opowiada prostą historię kilkorga ludzi, którzy aby uchronić się przed katastrofą, kryją się w piwnicy apartamentowca.
I to jest chyba najkrótszy opis filmu na tym blogu, ale z pewnością wystarczy. 
Przyznaję, że początek przypominał mi telewizyjne produkcje klasy niższej niż B, gdzie początkujący aktorzy zbyt mocno się wysilają, a przebrzmiałe gwiazdeczki, odkładają w czasie aktorską emeryturę. Taki był początek. To co działo się w filmie wraz z rozwojem akcji aż do ostatniej sceny, pozostawiło mnie niemego przez dłuższą chwilę z pustką w głowie. Otóż takiego filmu się nie spodziewałem.

Ciężko opowiadać o The Divide, nie zdradzając szczegółów fabuły. Jakkolwiek z opisu można domyślić się o co chodzi. Widziałem sporo tego rodzaju filmów, ale ta opowieść zadziałała na mnie chyba najmocniej.
Ogromnym atutem filmu jest ciężka, duszna atmosfera zamknięcia i wynikające z niej uczucie zaszczucia, zagrożenia. Najkrótsza droga do obłędu. Nad filmem od samego początku unosi się pewnego rodzaju opar czegoś dziwnego. Początkowe kwestie dialogowe są dziwne, a niektóre postacie irytują do granic. Z czasem widz zaczyna rozumieć ruchy scenarzystów i wszystko pięknie układa się w całość.
Mówiąc o tym filmie nie można nie wspomnieć o kreacjach aktorów. Rosanna Arquette, Milo Ventimiglia, Lauren German - dla mnie zestaw był średni. Oczywiście bardziej pomylić się nie mogłem. Rola Arquette bardzo mi się podobała, Laura German zagrała co najmniej poprawnie, ale to co zrobili Milo Ventimiglia (gość znany z serialu Heroes, jeśli jeszcze go nie wyguglowaliście) i Michael Eklund było jednym z najlepszych i najbardziej popierdolonych duetów w filmie. Gratulacje dla obu panów, bo wywołali u mnie ciary w wielu momentach.
Warto również zwrocić uwagę na dołującą i przejmująca muzykę Jeana Pierre'a Taieba. Rewelacyjnie dopełnia koncepcji całości.
Scenariusz pomimo tego, że nie był wolny od logicznych wpadek i małych niedorzeczności, spokojnie się broni. Jeśli przymkniemy oko, na niektóre rzeczy i skupimy się na tym, co twórca Frontieres Xavier Gens chciał przekazać, to myślę, że będziemy zadowoleni.
W tym wpisie celowo użyłem tylu nazwisk. Moim zdaniem, jeśli ktoś nie miał okazji oglądać tych osób wcześniej (jak ja pana Eklunda), to powinien zwrócić na nich uwagę.
Tak czy inaczej film oczywiście gorąco polecam. Przyznaję, że zostałem przez The Divide kopnięty w mordę. Oglądać, bo warto!

czwartek, 10 stycznia 2013

Dookoła świata z Mastertonem

Nowy rok rozpocznę od starocia.
Czytanie książek Grahama Matertona zarzuciłem bodajże w liceum i bynajmniej nie z powodu jakości jego powieści. Pamiętam, że gdy przeczytałem pierwsze pięćdziesiąt stron Czarnego Anioła najzwyczajniej w świecie zrobiło mi się niedobrze. Podjąłem wtedy decyzję, że kończę z horrorem (ech, młody, głupi...). Dziś takie reakcję poczytałbym na plus dla autora.
Dlatego w tym roku postanowiłem powrócić do sympatycznego Anglika i przynajmniej spróbować poznać bliżej jego bibliografię. A że panuje przekonanie, że sprawdza się on bardzo dobrze (może nawet lepiej) w krótkiej formie, więc na pierwszy ogień poszedł zbiór opowiadań Czternaście obliczy strachu.
Wydane w 1995 roku Flights of Fear to swoista podróż dookoła świata. Masterton zabiera czytelnika w podróż od Belgii, przez Stany Zjednoczone po Maroko. W każdym zakątku szykując dla nas koszmar. Wychodzi to z większym lub mniejszym powodzeniem. W dużej części jest jednak całkiem dobrze.

Zacznijmy od słabszych punktów. Dziecko woodoo, Dywan, Korzeń wszelkiego zła to teksty, które w ogóle do mnie nie przemówiły. Średnie pomysły jeszcze bardziej średnio wykorzystane. Masterton w niektórych momentach dobrze prowadził swoją historię, aby w końcówce wypisywać jakieś bzdury. Do najjaśniejszych punktów tego zbiorku należą: Szara madonna, J.R.E. Ponsford, Serce Helen Day. Rewelacyjny jest przede wszystkim klimat tych opowiadań. Deszczowa Brugia z Szarej Madonny, atmosfera renomowanej angielskiej uczelni z J.R.E. Ponsford czy duszna aura Alabamy i przydrożnego moteliku, w którym zatrzymuje się główny bohater. Reszta opowiadań to zwyczajne średniaki. Są jeszcze dwa opowiadania, które niejako charakteryzują twórczość tego pisarza. Mowa oczywiście o tekstach Obiekt seksualny i Skarabeusz z Jajouki. Nie ma co ukrywać, to nic innego jak pewna chora forma pornografii, która nie tylko nie odrzuca, ale pozostaje w pamięci na dłużej. Masterton bardzo często wykorzystuje erotyzm jako czynnik wspomagający horror. Dyskusyjny jest poziom, ale trzeba przyznać, że w Skarabeuszu z Jajouki wyszedł nad wyraz dobrze. Facetom gwarantuję ciarki...
W ogólnym rozrachunku zbiór Czternaście obliczy strachu uważam za udany. Nie może być tutaj mowy o peanach pochwalnych, ale śmiało można rzec, że to kawał niezłego horroru okraszonego sporą dozą erotyzmu.
Fanom Grahama polecać nie muszę, bo zbiorek na pewno dawno mają już kilkukrotnie przeczytany, ale tym, którzy kiedyś się na pisarzu sparzyli lub nie mieli okazji poznać jego twórczości, polecam. Jest to niezły (ale na pewno nie najlepszy) wycinek twórczości Brytyjczyka.