czwartek, 27 października 2011

Muzycznie wśród lasów i wiecznych mgieł

Tym razem polecanka muzyczna.
Znów będę nudził i rozpływał się nad zespołem, który większość spisała na straty dzięki najnowszym dokonaniom - mianowicie Cradle of Filth. Więc, jeśli ktoś pragnie bardziej wyrafinowanych doznań muzycznych zapraszam do TEJ STODOŁY.
Im więcej "katuję się" dyskografią Kredek (a robię to dosyć często, tak już mam), tym mocniej dostrzegam, że chyba czas na detronizację dotychczasowego albumowego lidera. Przyznaję, ubóstwiam wręcz konceptowy album o Elżbiecie Batory, czyli Cruelty and the Beast. Powoli jednak zaczynam zauważać, że drugi (trzeci z EP-ką) album ekipy z Suffolk zdaję się być jednak najlepszy. Dusk... and her Embrace to dla mnie sedno atmosfery gotyckiej w wykonaniu Cradle of Filth. Panowie z resztą przyznają, że po tym albumie odkryli, czym tak naprawdę jest dla nich gotyk. Brzmi trochę patetycznie, ale ten przekaz słychać na płycie. A mamy tu dziewięć przepięknie skrojonych przepełnionych romantyzmem i mrokiem utworów, które przenoszą nas do gotyckiej rezydencji, pośród lasów i wiecznych mgieł. Ach, gęba sama mi się śmieje, kiedy przypomnę sobie treść muzyczną Dusk... and her Embrace. Na tym krążku przeważa absolutnie zachwycający skrzek Daniego, połączony z kobiecymi, delikatnymi wokalami. Swoją partię do melorecytacji dostał również członek zespołu Venom. Perfekcyjnie komponuje się to z idealnie wyważonymi proporcjami muzycznymi. Długie partie gitarowe, świetny bas i oczywiście klawisze, nadające w takich utworach jak Graveyard by Moonlight niesamowitą atmosferę. Muzycznie dla mnie jest wręcz genialnie.
Dlaczego detronizuje to Cruelty and the Beast? Ano dlatego, że ta płyta jest dojrzała, pełna i przede wszystkim niewiarygodnie klimatyczna. Zachwyca aranżacją, atmosferą, jak również stroną wizualną, oddającą w pełni klimat Dusk... and her Embrace.
Warto jeszcze dodać, że ów stroną wizualną zajął się Simon Marsden, którego niesamowite prace można obejrzeć TUTAJ.

Warto zagłębić się w ten gotycki świat, czego dowodem niech będą te małe próbki. Gorąco zachęcam, nie tylko na Halloween, ale całą długą jesień.



środa, 26 października 2011

Baśń dynią pachnąca

Co wyjdzie, kiedy do filmu z niewielkim budżetem dosypiemy ogromne garści motywów z innych horrorów? Fabułę oprzemy na najbardziej schematycznych elementach filmów grozy. Postacie zbudujemy tak jak widzieliśmy to tysiące razy gdzie indziej, a w przypadku potworów obędziemy się bez specjalnej oryginalności - przecież wszystko zostało już wymyślone. Co może powstać z takiego połączenia?
Na usta ciśnie się, że beton. Kompletne dno zżynające z innych produkcji. Owszem, do takiego filmu droga jest bardzo krótka. Ale w przypadku Upiornej nocy Halloween, twórcy postanowili wybrać dłuższą drogę i ze schematów i na wskroś amerykańskiego klimatu zbudowali rewelacyjny film.

Akcja Upiornej nocy Halloween toczy się wokół czterech historii. Wszystkie są ze sobą połączone nie tylko fabularnie czy poprzez postacie, ale wszystkie one mają miejsce w Halloween, a ich bohaterowie boleśnie dowiedzą się czym tak naprawdę jest to święto.
Opis wyszedł betoniasty, ale lepiej do tego filmu zasiąść, nie wiedząc o nim nic. Wtedy człowiek najbardziej go docenia. Upiorną noc Halloween ogląda się wyśmienicie. To pewien rodzaj baśni halloweenowej, której amerykański klimat dosłownie wylewa się z ekranu. O dziwo, absolutnie to nie przeszkadza, a wręcz odwrotnie - pozwala znakomicie się bawić. Trzeba pamiętać, że Amerykanie mają kompletnego fioła na punkcie Halloween. W tym filmie widać to bardzo wyraźnie. 
Co się udało w tym obrazie? 
Zaryzykowałbym stwierdzenie, że wszystko. Postaci, historie, sposób ich opowiedzenia i zazębienia fabularnego, no i przede wszystkim klimat. Ogromnym plusem jest przewrotność. Niemal wszystkie wątki są bardzo sprawnie poprowadzone do niby oczekiwanego finału. Uważam, że aktorzy poradzili sobie nieźle, a przynajmniej nie przeszkadzali w odbiorze filmu.
Tym samy dołączam się do chóru osób, którym film się podobał. Przykład Upiornej nocy Halloween pokazuje dobitnie, że fajnie opowiedzianą historię można oprzeć na schematyczności i przerysować. Jeśli zrobi się to ze smakiem, dystansem i dużym poczuciem humoru, to wychodzi taka perełka.
Aprobując w pełni decyzję parafii z pomorza i wspierając chęć wyplewienia tego święta rozpusty i symbolu amerykańskiej komercji z naszego tradycyjnego obrządku tych świąt, bardzo gorąco polecam Upiorną noc Halloween, wszak to już nie tylko polecanka, ale - na nadchodzącą noc duchów - filmowy obowiązek!

wtorek, 25 października 2011

Nowe, lepsze...

Polecanek ciąg dalszy.
Sądzę, że każdy, bez wyjątku, ma czasem myśli, żeby rzucić to wszystko w cholerę, wyjechać i rozpocząć nowe życie. Gdzieś daleko, gdzieś, gdzie sobie wymarzymy. Oczywiście po dwóch tygodniach zjadłyby nas wyrzuty, że zostawiliśmy wszystkich bliskich i przyjaciół, a sami egoistycznie oddaliliśmy się od wyimaginowanych problemów. Tak czy  inaczej - czasem każdy ma ochotę tak zrobić. Problem jednak pojawia się wtedy, gdy nowe miejsce, w zamierzeniu miejsce naszego nowego "lepszego" początku, okazuje się być - subtelnie ujmując - mało przyjazne. Wszyscy słyszeliśmy historie o nawiedzonych domach. Amerykanie ponoć mają ich najwięcej (nie zgadzam się z tym), a domem, który zrobił oszołamiającą karierę w przemyśle filmowym jest piękny dom przy 112 Ocean Avenue w Amityville w stanie Nowy Jork.

Fabuła filmu znana jest absolutnie każdemu fanowi horroru, nawet jeśli nie widział żadnej wersji filmu. Do pięknego domu wprowadzają się George i Kathy Lutz żeby rozpocząć swoje nowe piękne amerykańskie życie. Na ich nieszczęście dom ma inne plany wobec nowych lokatorów, a wszystkiemu winna jest tragedia, która miała miejsce kilka lat wcześniej.
Lubię wersję z 2005 roku. Jakoś to przedstawienie trafia do mnie najbardziej. Oglądałem wersje wcześniejsze oraz kilka "produktów ubocznych" i zdecydowanie wygrywa wersja z 2005 roku. Niezłe zdjęcia, całkiem logiczna fabuła (pomimo debilizmów pod koniec) i niezłe efekty. Muszę przyznać, że Amityville to porządny klimatyczny straszak, który śmiało można oglądać. Film jest oczywiście dla wszystkich - dziewczyny, zasłaniając oczy będą wzdychały przy muskulaturze Ryana Reynoldsa, a że niestety postać kobieca głównie pozostaje w ubraniu, więc innym przyjdzie podziwiać w akcji straszydła. Na nadchodzące Halloween jeden z najlepszych wyborów.

Jeszcze mały osobisty peesik. Pomimo ogromnej sympatii dla filmu, uważam, że wyjątkowo okrutnie i chamsko traktuję się tragedię rodziny DeFeo, która stała się kanwą dla filmu. Potępiam też zachowanie medialne Lutzów, którzy - moim zdaniem - znaleźli niezły sposób na zarobienie pieniędzy. Szczerze nie wiem co wydarzyło się w tym domu po tym jak Ronald DeFeo porozwalał głowy członkom własnej rodziny, ale uważam, że robienie kasy na tej tragedii jest wyjątkowo podłe.
Z oczami zasnutymi hipokryzją, oburzony amerykańskim światkiem filmowym, otwieram piwo i zabieram się za film. Polecam!

poniedziałek, 24 października 2011

Dyniowe święto rodzime

Pierwszy raz na blogu będę zachęcał do czegoś, z czym się nie zapoznałem. Trochę nierozsądnie z mojej strony, ale zaufam ludziom, których poniekąd znam, a którzy powoli się z tym tworem zapoznają lub zapoznali. W nadchodzące Halloween między wydrążaniem dyni, szykowaniem imprezy a kupowaniem zniczy czy czegokolwiek, co będziecie robić, warto poświęcić chwilę czasu na halloweenową lekturę. Mógłbym zacząć strzelać nazwiskami takich tuz jak King, Herbert, Masterton, Cambell, Lee i mnóstwo, mnóstwo innych, ale tym razem chcę zachęcić do czegoś innego. Do pewnej przyjemnej idei.

Bardzo chwalę wszelkie rodzaje działalności na progu grozy w internecie i nie tylko. Szczególnie, jeśli dzięki takim działaniom mają okazję wypłynąć ludzie związani z grozą od lat, znani jednak tylko w bardzo wąskim gronie. Takim halloweenowym prezentem jest książka 31.10. Halloween po polsku. Zbiór 30 opowiadań grozy. Nie będę chwalił, ani ganił, bo nie przeczytałem. Natomiast zachęcam, żeby w tegoroczne Halloween zapoznać się z tym zbiorem. Nie nalegam na kupno książki, bo dostałem egzemplarz recenzencki czy znajduje się tam mój tekst. Książka jest całkowicie za darmo do ściągnięcia (szczegóły niżej). Zachęcam, bo to świetna idea promowania grozy w Polsce. Z tego co mi wiadomo książka spotyka się z zadziwiająco dobrym odbiorem (większość nazwisk nic nikomu nie powie), więc tym bardziej zachęcam do sięgnięcia po ten zbiór. W końcu można w ten sposób wesprzeć rodzimych twórców, którzy tak jak my, uwielbiają horror i grozę i bawią się tą konwencją dając nam sporą dawkę satysfakcji.
Nie ma co dłużej przdłużać, wszak prezent świąteczny stoi opakowany, a ręce same garną się do rozrywania. Halloweenowa polecanka nr 2.

Książkę można zamówić pod adresem 31.10 Halloween po polsku Wybrać pozycję po lewej stronie (po prawej to jedynie fragment), dodać do koszyka, kupić i pobrać. Potrzebna jest rejestracja, ale zachęcam. 
Zapraszam również na stronę projektu http://3110.pl/
Miłej strasznej lektury.

Stygnący krwawy wosk

Na wielu forach internetowych, które w jakiś sposób recenzują "dobra kultury" istnieje coś takiego jak: "Film lub książka, która ci się podoba, ale boisz się to publicznie przyznać" lub "Film lub książka, która podoba się tylko tobie i nikomu innemu". Z racji tego, że mój zmysł smaku co do horroru, jest rozciągnięty niczym skóra młodego cielęcia przeznaczona na pergamin, więc istnieje mnóstwo filmów, które uwielbiam bardziej lub mniej, a w towarzystwie horrormaniaków nigdy się do tego nie przyznam ("nigdy" oznacza zazwyczaj cztery lub pięć piw... czasem trzy). Na seans takiego filmu raczej nie zdecydowałbym się w grupie ludzi zafascynowanych grozą, bo głupio by mi było tłumić emocje, podczas gdy inni na filmie śpią lub zbywają fascynującą fabułą prychnięciami lekceważenia. Oj, mam takie filmy. Jednym z nich jest Dom Woskowych Ciał z 2005 roku.
Fabuła filmu przedstawia się bardzo sztampowo. Otóż grupie młodych, pięknych i pękniętych emocjonalnie amerykanów (plus Paris Hilton) psuje się samochód. A że, oczywiście, jest to zadupie na końcu świata, gdzie nawet diabłu nie chcę się mówić dobranoc, więc i ludzie których spotyka na swojej drodze urocza grupa (plus Paris Hilton) są mega dziwni. Na nieszczęście dla kwiatu amerykańskiego społeczeństwa (plus Paris Hilton) amerykańska prowincja po raz kolejny okazuje się być wyjątkowo nieprzyjazna. 
Jako gówniarz uwielbiałem maczać sobie palce w wosku, a potem obrywać twardy pancerz z opuszków. Do teraz nie potrafię dojść, co jest w tym podniecającego. Nie zmienia to faktu, że dalej uwielbiam chore uczucie, kiedy wosk stygnie mi na palcu. Na Dom Woskowych Ciał pierwszy raz trafiłem sporo po premierze. Wiedziałem tylko, że jest to film z Paris Hilton i jakoś bardzo się go wystrzegałem.Swego czasu wolałem pannę Hilton w innym gatunku filmowym. Któregoś wieczoru nadarzyła się okazja, żeby zapoznać się z tym filmem. Po seansie zamiast uśmieszku powątpiewania, miałem uczucie dużej satysfakcji i sam nie mogłem w to uwierzyć.
Bardzo dobrze zrobiony, nieźle zrealizowany i do końca trzymający w napięciu horror, który w zamierzeniu miał zatrzymać w kinach publiczność z seansów remake'u Teksańskiej Masakry Piłą Mechaniczną. Przeraża nie tylko sytuacja, w której znaleźli się główni bohaterowie, ale miejsce do którego trafią - miasto widmo, którego atrakcją jest leciwe i od lat pokryte kurzem Muzeum Wosku. Zgodzę się, może dialogi nie należą do najlepszych, może czasem film razi lekką głupotą fabularną, ale kto, do cholery, zwracałby na to uwagę, kiedy prowincjonalny psychopata z gorącym woskiem ugania się za bandą amerykańskich nastolatków (plus Paris Hilton).
Podsumowując odpowiednia dawka makabry, połączona z niezłym straszeniem oraz typowy amerykański film o szlachtowaniu nastolatków (tym razem nieco w inny sposób) spełnia idealnie swoją rolę. Dom Woskowych Ciał idealnie pasuje na nadchodzące święto Halloween i stanowi pierwszą propozycję na ten długi straszny weekend z innych, jakie będą się przez ten tydzień pojawiać. Polecam - film daje co najmniej tyle satysfakcji, co maczanie paluchów w gorącym wosku.

piątek, 21 października 2011

CB Koszmar

Od czasu do czasu zdarza mi się wracać skądś późnym wieczorem, tudzież nocą do domu. Nie przepadam za tą pora dnia, kiedy jestem w samochodzie. Głównie przez to, że niezbyt dobrze widzę, co dzieje się wokół mnie. Przyznaję, nie przepadam za jazdą w nocy, bo moja wyobraźnia rozkręca się na maksa. Raczej nie chciałbym być w sytuacji, kiedy będę musiał uciekać przed innym facetem w samochodzie, który umyśli sobie, że znieważyłem go ustępując pierwszeństwa na skrzyżowaniu czy podrapałem się po głowie, co on jednoznacznie zinterpretował. Wiem, że zdarzają się tacy ludzie, a dla nich nie ma znaczenia czy jest noc czy dzień.
Fuller i Lewis, dwaj bracia, jadą w bardzo długą podróż, by jeden mógł odwiedzić swoją dziewczynę. Lewis należy raczej do spokojnych gości, natomiast Fuller to niezły wywrotowiec. Tak czy inaczej jadą i jadą, więc normalne, że prędzej czy później któryś wpadnie na durny pomysł. W przypadku tych dwóch uroczych chłopców głupim pomysłem jest CB radio i żarty z innego kierowcy. Jak się okazuję maniakalnego psychola...

Uwielbiam tematykę drogi w horrorach i thrillerach, bardzo podobają mi się rozwiązania fabularne i ograniczenia, jakie z nich wynikają. Na Prześladowcę nie byłem mocno nakręcony. Zasiadłem do filmu z wyrazem emocjonalnej obojętności, a skończyłem seans nerwowo skubiąc paznokcie.
Kapitalnie wykorzystany od lat znany schemat zabójcy na drodze. Dobitnie to pokazuje, że z tak skostniałego schematu można wycisnąć świeży i przerażający miąższ. Widz praktycznie od samego początku daje się złapać w sieć i śledzi ucieczkę po rozdrożach Ameryki. Pamiętam, że bardzo przypadła mi do gustu gra aktorska, co było co najmniej dziwne, bo zazwyczaj na to narzekam. Akcja pędzi, widz jest wlepiony w ekran, a ekipa filmu zarabia pieniądze.
Prześladowca to rewelacyjna rozrywka. Pomyli się ten, kto będzie od tego filmu oczekiwał dzieła wybitnego. To horrorzaste kino rozrywkowe pełną gębą. Świetna akcja, niezłe dialogi, odświeżony schemat, okraszony dużą dawką czarnego humoru. To właśnie przepis na sukces. Polecam absolutnie wszystkim. Szerokiej drogi.

poniedziałek, 17 października 2011

Październikowe kolory grozy

Mój debiut z odbiorem serii Biblioteka Grozy Wydawnictwa C&T zaczął się od kompletnej katastrofy. Nokturny Johna Connolly'ego to jeden z największych absurdów, jakie w życiu czytałem. Żeby była jasność, nie ma w tym stwierdzeniu choćby cienia aprobaty. Jednak jako, że coraz bardziej cenię sobie klasykę grozy, zacząłem spoglądać ponownie w stronę tegoż wydawnictwa. Nadarzyła się okazja i zdobyłem zachwalaną Październikową krainę Ray'a Bradbury'ego. Długo ta książka przeleżała na półce, zanim się za nią wziąłem. Przeczytałem i stwierdzam, że żałuję że się za nią zabrałem... tak późno!
Ray Bradbury znany jest przede wszystkim z utworów science-fiction. Daleko mi do sf, ale czytałem 451 stopni Farenheita i uważam, że jest to jedna z lepszych powieści, jakie miałem okazję przyswoić. Zacząłem lekturę patrząc mylnie przez pryzmat późniejszych dokonań autora. Nie żałuję takiego zabiegu, bo po podczas czytania, zdziwieniu nie było końca.

Październikowa kraina to zbiór niezwykłych opowiadań. Niezwykłych, nie tylko ze względu na tematykę, ale całościowo. To zbiór piękne skrojonych, rewelacyjnie, miejscami poetycko wyłożonych największych lęków i paranoi człowieka. Bradbury sięgnął do najczarniejszych czeluści ludzkiej duszy i pokazał w jaki sposób bardzo prosto i szybko można zatracić się w paranoi. Różnorodności temu zbiorkowi przynosi rozpiętość gatunkowa. O ile duża część utworów to teksty raczej poważne, to jest również część, która obleczona została w gorset groteski i komizmu. Od paranoi, przez życie pozagrobowe do wampirów. Bardzo różnie i bardzo dobrze.
To, co rzuciło mi się w oczy podczas czytania, to piękne połączenie świata pozazmysłowego z twardym realizmem, objawiającym się głównie w rewelacyjnych dialogach. Każde, podkreślam absolutnie każde opowiadanie pozostawiło we mnie sytą satysfakcję. Szukałem, naprawdę starałem się dostrzec jakieś istotne mankamenty tego zbioru, ale nie znalazłem nic.
Absolutnie z czystym sercem i poczuciem ogromnej satysfakcji polecam ten zbiór każdemu. Literatura nieco ambitniejsza, mądrzejsza i dająca mnóstwo radości z czytania. Jeśli ta pseudo-recenzja wyda się komuś zbyt lakoniczna, to na swoją obronę mogę powiedzieć jedynie, że nie chcę zbyt długim wywodem marnować za dużo czasu, jeśli można go wykorzystać na lekturę Październikowej krainy. Gorąco polecam!

Nocny dyżur

Przyznaję, jestem świetnym targetem marketingowym, jeśli chodzi o programy o duchach i zjawiskach paranormalnych. Z niezdrową fascynacją czekałem co niedziela na program Strefa 11, a teraz namiętnie przypominam sobie kawałki amerykańskiej produkcji TAPS. Ile prawdy, a ile wyreżyserowanych scen jest w takich programach traktuję jak jedzenie z fast food-ów, jest dobre i nie mam zamiaru dowiadywać się, z czego jest zrobione. Niektóre rzeczy pokazywane w programach tego typu są całkiem niezłe; niektóre to lekka kpina ze zbyt naiwnego widza. Tak czy inaczej popularność programów tego typu jest duża, więc nie dziwi fakt, że na warsztat horroru ktoś chwycił właśnie ten temat.
Grupka amerykańskich świrów, prowadząca telewizyjny show Grave Encounters zamyka się - gdzieżby indziej - w starym szpitalu psychiatrycznym. Miejsce owiane jest złą sławą i ponoć nawiedzane przez miejscowe duchy. Grupa GE zostaje zamknięta na kilka godzin i w tym momencie zaczyna się koszmar...
Fabuła filmu Grave Encounters jest prosta jak budowa cepa. Pomijając banał, muszę przyznać, że po przymknięciu oka, ten film da się oglądać.
To taki amerykański straszak, mający znów przerazić tym, że ktoś macha w te i we wte ręczną kamerą. Przez większość filmu nic nie widać. Chodzi o to, że nie widać ani żadnych duchów, zjaw czy demonów. Później, wraz z manifestacją sił nieczystych, obraz nieco traci. Trzeba jednak przyznać, że posiada klimat i trzyma w napięciu. Bohaterowie biegają po całym szpitalu, kamery rejestrują wszystko co robią i tak w kółko, aż do wyczerpania limitu ekipy programu.
Grave Encounters oprócz wymienionych zalet, posiada również poważne wady. Jak na półtoragodzinny obraz, jest po prostu za długi. Nieumiejętne dawkowanie napięcia oraz elementów grozy wychodzi raczej filmowi na minus.Poza tym obraz posiada spore luki fabularne, co rzuca się niestety w oczy juz na początku filmu.
Film Grave Encounters polecam na nadchodzące Halloween. Siądźcie z paczką znajomych, otwórzcie piwka, przytulcie dynię i włączcie film. W tych warunkach o wiele trudniej będzie wyłapać wszystkie mankamenty tej produkcji, a będzie można się nią dłużej cieszyć.

czwartek, 13 października 2011

Eksperyment z rzeczywistością

Ech, kogo z nas nie imają się debilne i głupie pomysły? Jedni zrealizowali je w dzieciństwie, innym zostały do teraz w głowie. Jedni skaczą z mostów na główkę na obrzeżach wielkich miast, inni zostają posłami. Jedni próbują sportów ekstremalnych, inni czają się na akrobacje na trzepaku na swoim osiedlu. Istnieje również grupa osób, które w swoje durne pomysły wciąga innych ludzi (do owej zalicza się autor bloga). Zazwyczaj wychodzi z tego kupa śmiechu, choć czasem los tak wszystko układa, że nikomu raczej do śmiechu nie jest. Podobnie ma się sytuacja z książką Bunkier, młodego wówczas Guya Burta, który stworzył naprawdę niepokojącą powieść.
Bunkier to opowiastka o dziwnym eksperymencie, na który decyduje się banda bogatych i znudzonych uczniów elitarnej angielskiej szkoły. Pod płaszczykiem eksperymentu, zamykają się na trzy dni w piwnicy, bez możliwości wyjścia. Po trzech dniach mają opowiedzieć prowodyrowi Martynowi, jak zmieniały się ich relacje w zamknięciu. Pojawia się oczywiście mały problem, ponieważ Martyna w trzecim dniu brak, a kończące się zapasy jedzenia i wody zaczynają mocno rzutować na rozkapryszoną grupę.

 Najpierw widziałem film i przyznam, że w żadnym stopniu nie przeszkodziło mi to czerpać satysfakcji z lektury. Ekranizację widziałem dawno, więc znałem jedynie ogólny zarys fabuły. Bunkier to książka dziwna. Krótka, wyważona i zbudowana niemal zupełnie na świetnych dialogach. Guy Burt pisał ją w młodym wieku, więc należy schylić łeb przed tym dokonaniem. Wkradające się szaleństwo w grupę młodych ludzi, rozpaczliwe poczynania, obłęd, nadzieja i mnóstwo innych uczuć - w moim przekonaniu - udało się młodemu autorowi brawurowo zmieścić na niemal dwustu stronach. Nie ma tutaj zbędnych zdań. Narracja prowadzona na trzech płaszczyznach pozwala na połączenie historii w jedną, choć nie do końca logiczną całość. Warto również wspomnieć o epilogu. Ludzie, którzy nie mają w zwyczaju czytania epilogów (znam kilku), tym razem powinni się poświęcić.
Przyznam, że Burt świetnie to wszystko wymyślił. Nie daje, oczywiście, jednoznacznych odpowiedzi, nie wyjaśnia, nie klaruje. Rzuca tematem, owijając go sprawnie w niezłą historię i serwuje czytelnikowi. Jest to lektura na jeden wieczór, który na pewno warto na nią poświęcić. Niektórych może poruszyć i zmusić do refleksji, po innych spłynie jak po kaczce. Ode mnie jak najbardziej plus.

poniedziałek, 10 października 2011

Muzycznie w stronę klasyki

Oglądałem bodajże kilkanaście razy Draculę Coppoli, przebrnąłem przez stosy innych wampirzych produkcji. Przeczytałem kilka powieści traktujących o wampirach i dopiero niedawno dostałem po łbie od świadomości. Nie znam pierwowzoru. Nie znam powieści. Nigdy nie zadałem sobie trudu, żeby sprawdzić i porównać powieść i jej filmowe modyfikacje. Podkuliłem ogon, przemknąłem do biblioteki po Draculę Brama Stokera i powróciłem na łono gotyckiej klasyki. Książki jak na razie nie będę opisywał, bo niedawno zacząłem czytać. 
Powieści, przede wszystkim klasykę, lubię umilać sobie muzyką. Niedawno katowałem Damage Done Dark Tranquillity oraz Darkly, Darkly Venus Aversa Kredek. Kiedy przyszło mi się wbić w klimat dziewiętnastowiecznej Transylwanii zagościły dwie płyty. 
O zespole Nox Arcana już się nieco uzewnętrzniłem, więc polecę tylko ichniejszą ścieżkę dźwiękową do tejże powieści. Transylvania to kawał nastrojowej muzy, skrojonej odpowiednio mrocznie przez panów Vargo i Piotrowskiego. Pełna klimatycznych utworów, podążająca za słowami Stokera. Wiem, wiem, że jest kiczowata. Ale i tak panowie z Nox Arcana zawsze mnie czymś ujmują.



Kiedy nuży mnie nieco powyższa pozycja, w głośnikach rozbrzmiewa dzieło monumentalne wśród soundtracków. Deklaracja nabrzmiała od patosu, ale i pozycja genialna. Nie trudno zgadnąć, że chodzi oczywiście o ścieżkę dźwiękową do filmu Dracula. Ścieżkę jakże nam - prawdziwym Polakom - bliską, gdzie obok Miłosza, Różewicza i DVD z serialem M jak Miłość śmiało umieścić możemy dzieło Wojciecha Kilara oddającemu muzycznie cześć Księciu Ciemności. No, ale żarty na bok.
Ta pozycja to genialna kompozycja, której słuchanie przynosi niemal tyle samo dzikiej satysfakcji, co dreszczy na plecach z podniecenia i niepokoju. I niech to wystarczy, bo próby opisania przeze mnie tej genialnej muzyki pogrążą mnie jedynie w próżni kompromitacji. Tego trzeba posłuchać.


Strach z wielkiej płyty

Ile to razy schodzimy do piwnicy w tygodniu? A to po zimowe buty, a to po słoik ogórków. Wciąż drepczemy po piwnicznych schodach radośnie pogwizdując. Bierzemy to i owo, naprawiamy rower, coś majsterkujemy. A ile razy "radosne pogwizdywanie" jest oddaleniem od siebie strachu przed ciemnymi piwnicznymi korytarzami? Ile razy przyspieszamy na schodach, gdy wracamy do domu, nerwowo zerkając za siebie? Dlaczego zwykłe popiskiwanie szczura czy inne odgłosy wywołują irracjonalne przerażenie? Zygmunta Miłoszewskiego za dziecka naprawdę musiano straszyć piwnicą, windą i ciemną klatkową schodową, ponieważ jego "blokowy" horror i debiut Domofon, to wyraz lęków wszystkich mieszkańców betonowych pudeł z wielkiej płyty. 
Źle się dzieje na warszawskim Bródnie. Młode małżeństwo już zdążyło się wzajemnie znienawidzić, niewdzięczny syn opluwa własnych rodziców, a bogobojna kobieta spogląda wzrokiem pełnym jadu, na łóżko z chorą matką. Do tego w bloku na Kondratowicza coś nie daje w spokoju wegetować jego mieszkańcom. Dziwne odgłosy przez domofon, labirynt piwnicznych korytarzy, jeszcze przed chwilą tak świetnie znanych, czy nadzwyczaj niebezpieczna winda.
Żeby nie zepsuć nikomu frajdy z lektury Domofonu, niech ten lakoniczny opis wystarczy. Miłoszewski na głównego bohatera swojego debiutu wybrał społeczność mieszkańców bloku. Zabieg bardzo ciekawy, ale też niebezpieczny. Autor wyszedł z tego obronną rękę, wlewając w każdą postać dużą dawkę realizmu. To czym Miłoszewski podpiera się w późniejszych książkach, w Domofonie gra jedne z głównych skrzypiec. Baczna obserwacja i analiza blokowej rzeczywistości pozwala stworzyć przekrój małej społeczności. Mieszkańcy bloku to obraz polskiego społeczeństwa. Może nieco skrzywiony i lekko przerysowany, ale również bardzo prawdziwy. Taki zabieg, gdzie niemal każdy może przejrzeć się w powieści jak w lustrze i obejrzeć swoje wady przeraża. Dodajmy do tego betonowy moloch, skrzypiące windy, ciemne piwnice i tajemnicze coś, co zagnieździło się w tej PRL-owskiej pozostałości.
Osobiście Domofon odbieram jako świetną powieść grozy. Niepozbawioną wad i usterek fabularnych, ale sprawnie napisaną i z pewnością przyćmiewającą mankamenty swoimi zaletami. Debiut Miłoszewskiego dobitnie ukazuje, że ten autor ma coś do powiedzenia. Czas pokazał, że - jak na razie - raczej nie był to pusty frazes.
Komu poleciłbym Domofon? Wszystkim. Szczególnie mieszkańcom bloków z wielkiej płyty. Gwarantuję, że po tej lekturze następna wycieczka do piwnicy po słoik ogórków może okazać się ciekawsza niż zwykle.