wtorek, 28 czerwca 2011

Ludzi portret mroczny

Poczucie winy, strach przed konsekwencjami, zły wybór to tylko niektóre czynniki wprawiające człowieka w szczególny, nieszczególnie ciekawy nastrój. No bo któż z nas lubi zadręczać się pytaniami czy gdyby zrobił to inaczej byłoby lepiej lub gdyby tamtego dnia był gdzie indziej i co mógł zrobić więcej. Człowiek leży w łóżku i nasłuchuje ciszy, podczas gdy pod czaszkę myśli aż się kotłują, wrzeszcząc bezgłośnie. Takie poczucie nie jest nikomu obce. Musiał ostatnimi czasy mieć je również Stephen King, bo napisał całkiem niezły zbiór nowelek pośrednio odwołujący się do tematu.

Czarna bezgwiezdna noc to długo wyczekiwany zbiór. Cztery teksty, których wspólnym punktem jest zbrodnia i wszystkie przemyślenia jej towarzyszące. Można by pomyśleć, że to taki Dostojewski dla ubogich. Z jednej strony się zgadzam, z drugiej współczesny King ma do zaoferowania o wiele więcej XIX-wieczny Rosjanin.
Tekst rozpoczynający książkę, czyli 1922 to najdłuższa nowela (wybaczcie częstotliwość tego słowa, ale staram się jak ognia unikać słowa opowiadanie). Moim zdaniem zajmuje on trzecie miejsce. Niezły preriowy klimat. Przemyślenia, wątpliwości, nieporadność i realizm to duże plusy tej opowieści. Jest trochę grozy, nieco makabry i gawędziarstwo Kinga, więc są wszystkie elementy, które powinny się tam. Gdyby historia była nieco krótsza, byłoby lepiej, ale i tak nie jest źle.
Kolejny to Wielki kierowca. Tutaj natomiast jest chyba najgorzej. Motyw zemsty ukazany dosyć płasko. Uderza po oczach też syndrom Rambo oraz łatwość podczas poczynań osoby mszczącej się. Jakkolwiek podobać się mogą przemyślenia owej osoby, sama historia jest pisana jakby na szybko, na kolanie.
Dobry interes to kolejny niezły tekst. Choć pomysł całkowicie oklepany, King zwraca uwagę na jeden szczególny aspekt całej opowieści. Aspekt smutny, ale tak cholernie prawdziwy, że niektórych może wziąć przerażenie. Dla mnie miejsce drugie.
Podium okupuje Dobrane małżeństwo. Bardzo dobry tekst o tym, że tak naprawdę drugi człowiek to kompletna tajemnica. Nawet jeżeli przez kolejnych dwadzieścia siedem lat budzimy się dzień w dzień obok niego. Jeżeli przez ten czas robimy mu śniadania i całujemy, gdy wychodzi do pracy. Jeżeli przez dwadzieścia siedem lat szczęśliwego małżeństwa pomaga nam wychować cudowne dzieci - to nawet wtedy nie możemy być pewni czy znamy tą osobę i jaką mroczną tajemnicę może ona skrywać.
Czarna bezgwiezdna noc to naprawdę dobra i solidna porcja prozy. Po słabiutkim Po zachodzie słońca, King zaserwował teksty dojrzalsze i bardziej przemyślane. Brak jednoznacznych elementów z gatunku horroru traktuje jako duży plus, wszak od dawien dawna wiadomo, że nic tak nie przeraża ludzi jak oni sami.

czwartek, 23 czerwca 2011

Rodzina jest najważniejsza

Rob Zombie jaki jest każdy widzi. Swoją miłość do horrorów kategorii B przekształcił w chory, sadystyczny - jednych odrzucający, innych ujmujący - projekt o wesołej rodzince psychopatów z przedmieść cywilizacji. Mnie osobiście podobają się horrory Zombiego, ale inni nie zostawiają na nich suchej nitki. Kiedy natomiast usłyszałem, że pan Zombie zamierza zmierzyć się z takim klasykiem, jakim jest Halloween serce zadrżało, dłonie zwilgotniały, oczy zaszły mgłą. Ile to razy na oczach milionów widzów, za ciężkie pieniądze bezkarnie gwałcono klasykę pięknego horroru? Ile razy kończyłem seans z niesmakiem, obrzydzeniem do wszelkiej maści amerykańskich produkcji? Czynnikiem wyróżniającym Roba Zombiego od bandy nadętych pacanów w przymałych garniturach z wytwórni jest to, że on naprawdę ten gatunek uwielbia. Tak jak my. I moim zdaniem w Halloween to czuć.

Mały i uroczy Michael nie dorasta w szczęśliwym otoczeniu. Koledzy wyśmiewają się z niego, jak też ze wstydliwej profesji mamy. Karcony za nic przez partnera matki i poniżany przez siostrę, mały Michael just snaps (jak to mówił Jack, główny bohater filmu Fight Club, kiedy tłumaczył szefowi, dlaczego nie ma zawracać mu dupy każdym papierkiem, jaki podniesie z ziemi). Coś wyłącza się w Mike'im i młody człowiek, z pełna determinacją sięga po wielgachny nóż. Radzi sobie w ten sposób z prawie wszystkimi problemami, które dręczyły go dotychczas. Od tego czasu nasz młody bohater spędza długie lata w zamkniętym zakładzie psychiatrycznym, rośnie jak na drożdżach, aż pewnego dnia udaje mu się zbiec.
Przyznam się szczerze, że uwielbiam serię Halloween, ale interpretacja Zombiego mi się podoba. Próżno poszukiwać się czegoś więcej: filozofii patologii, form autodestrukcji czy innych czynników. Halloween to mocny, brutalny i nieco spłycony horror, który jednak ogląda się wyjątkowo przyjemnie. Aktorstwem nikt się raczej nie wykazał, scenariusz niezły, aczkolwiek naiwny. Ja osobiście nie mogłem przejść obojętnie obok wyboru aktorki na siostrę Myersa. Dla mnie to taka Hannah Montana (z pełnym szacunkiem dla owej aktorki) i jakoś przy ucieczce przed rzeźnickim nożem brata wyszła nieco groteskowo. Może po prostu zbyt uwielbiam Jaime Lee Curtis? Podobało mi się uwspółcześnienie tego obrazu. Jakoś fajnie to wszystko zagrało z dzisiejszymi gadżetami.
Odpowiednia brutalność, niezły scenariusz i miłość reżysera do gatunku daje remake, który może nie powala, ale po seansie daje solidne poczucie satysfakcji zamiast niesmaku z kolejnego drętwego badziewia i poczucia zgwałconej klasyki. Polecam jak najbardziej.

środa, 22 czerwca 2011

Hello Darkness my old friend

Jedni się jej panicznie boją, inni ją uwielbiają. Jest jednym z najbardziej oczywistych atrybutów klimatycznego filmu grozy. Osłoną dla morderców i potworów, ukojeniem dla stworzeń nocy i sposobem na życie dla mnóstwa wykolejeńców. Czym jest dla nas? Czymś na co normalnie nigdy nie zwracamy uwagi. Ale kiedy kończą się błahe sprawy i zmuszeni jesteśmy stanąć z nią twarzą w twarz, wtedy zaczynamy doceniać jej siłę. Czym tak naprawdę jest ciemność? Na to pytanie starał się się odpowiedzieć brytyjski twórca horrorów James Herbert.
Ciemność opowiada historię nawiedzonego domu, właściwie całej dzielnicy. Bishop wszczyna dochodzenie w sprawie dziwnych wydarzeń na tej ulicy i odkrywa, że mają one dużo wspólnego z makabrycznymi wydarzeniami, jakie miały miejsce w tym domu wcześniej. Odkrywa również ciemność, która zdaje się być znacznie potężniejsza niż ta, którą znamy z codzienności.

Jeśli miałbym komuś polecić dobry horror, to śmiało poleciłbym Ciemność Jamesa Herberta. Szczerze mówiąc, nie wiem co chłop ma w sobie, ale uwielbiam jego pisaninę. Ni to coś specjalnego, wyróżniającego się stylem, wręcz odwrotnie, niektórzy narzekają na brak owego. Ani językowo nie powala, a fabularnie trzyma się ścieżki utartych schematów, czasami zbaczając lekko z trasy. I być może właśnie to jest jego wielkim atutem. Dla mnie James Herbert to facet, który bardzo prosto i dosadnie, bez rozdmuchanego pietyzmu i złamasów językowych wprowadza człowieka w prawdziwy horror. Operując banalnie oczywistymi środkami zawsze (no prawie zawsze) udaje mu się mnie uwieść i przewracając ostatnią stronę, po raz kolejny widzę, że będę miał problem ze wstaniem rano do pracy.
Książki nawet nie staram się opisać, bo wyszedłby z tego jeden wielki spojler. Z czystym sumieniem polecam Ciemność Herberta. Za klimat (ten brytyjski pisarz genialnie operuje klimatem deszczowej Anglii łącząc tym samym najlepsze tradycje grozy wiktoriańsko-gotyckiej z nowoczesnym horrorem), za świetną i urzekającą historię i za całokształt. No i nie mogę się powstrzymać, oczywiście za scenę na stadionie. Czytać!

wtorek, 21 czerwca 2011

Gorąca ulica Wiązów

Eh, to było lato. Temperatura w pokoju na piętrze powodowała, że topiły się płyty winylowe, ciężko było oddychać, a sny... Sny w przypadku takiego upału i tak są dostatecznie złe. Pech chciał, że oprócz upału i przerażającego skwaru, Jessy'ego nawiedza również inny potwór. Wiecie o jakim filmie mowa? Oczywiście, znów klasyk. Koszmar z ulicy Wiązów 2. Zemsta Freddy'ego.
Jessy wraz z rodzicami przeprowadza się do domu przy ulicy Wiązów. Zmyślny tatuś kupuje dom po niebezpiecznie okazyjnej cenie. Ponieważ nie jest to Amityville, to rodzinka rozpoczyna wspólną drogę przez amerykańskie usłane gwiazdami z flagi życie. No tak nie do końca, bo Jessy miewa okropne koszmary. Nie podejrzewa, że wkrótce to, co brał do tej pory za sen stanie sie przerażającą rzeczywistością.
Koszmar z ulicy Wiązów 2. Zemsta Freddy'ego to doskonały przykład jak należy robić sequele. Kapitalny klimat filmu idealnie współgra z poprzednią częścią, ale siłą tego filmu jest to, że jest on diametralnie różny. Ta część posiada zupełnie inny klimat niż część pierwsza. Tam sytuacja rozgrywała się na dość wąskim i dusznym polu. Tutaj natomiast Freddy daje do wiwatu po całości i pozwala sobie na o wiele więcej. Z jednej strony nawiązuje do poprzedniego obrazu, z drugiej zaś stanowi prolog do dalszych części, gdzie chora wyobraźnia pana Kruegera nie zna granic okrucieństwa i pomysłowości.
Rozedrgane powietrze i wysoka temperatura kapitalnie oddają dość duszny klimat filmu. Krueger to nie tylko monstrum ze snów, ale coś, co próbuje zawładnąć życiem głównego bohatera. Postać Freddy'ego w tej części jest o wiele bardziej rozbudowana, przez to coraz ciekawsza. Szkoda, że w pozostałych częściach potencjał został zmarnowany.
Warto również wspomnieć o kreacji aktorskiej Marka Pattona odgrywającego rolę Jessy'ego. Rzadko można wypowiedzieć się w samych superlatywach o głównym bohaterze w filmie grozy. Patton rewelacyjnie wykreował postać zrozpaczonego introwertyka Jessy'ego, nawiedzanego przez okropną postać Kruegera. Aż dziw bierze, że chłopaczyna nie zrobił kariery w Kraine Snów. Chociaż może to i lepiej.
Tak czy inaczej mamy tutaj jeden z moich ulubionych filmów. Rewelacyjny jako sequel, jako osobny film i jako horror. Polecam. Szczególnie teraz, kiedy na dworze temperatury szaleją. Może i Wam tej gorącej nocy coś się przyśni.

piątek, 17 czerwca 2011

Okupować trupem pudło, czyli jubileuszowy namber łan autora bloga

Jako że jest to mój jubileuszowy wpis i zakładając tego bloga wątpiłem, że zdołam dotrwać w konsekwencji do takiej ilości postów, więc oprócz upicia się ze szczęścia postanowiłem również poświęcić go na film, który jest moim ulubionym horrorem. Od razu lojalnie ostrzegam, że charakter anty-eksperckiego bloga zostanie zachwiany przez ów post, ponieważ widziałem ten film na pewno ponad 100 razy i lubuję się w odnajdywaniu najmniejszych szczegółów jego dotyczących. Absolutnie nie jest to żadna mega produkcja, kasowy hit czy absolutny klasyk. Ten film przebija je wszystkie. Proszę Państwa przed Wami Powrót żywych trupów.


Chcący zarobić parę groszy na wakacje Freddy zatrudnia się magazynie składującym sprzęt medyczny. Jako, że jest to jedna z większych firm w okolicy amerykańskiego zadupia, firma posiada w asortymencie również ludzkie ciała jako materiał do eksperymentów balistycznych. Razem z drugim, mało rozgarniętym pracownikiem Frankiem postanawiają zobaczyć coś, dzięki czemu piętnaście lat wcześniej wojsko zajęło sąsiednie tereny. Okazuje się, że Uneeda Supply posiada kontenery ze zwłokami, które kiedyś były ożywione. Idąc tropem zdrowego rozsądku i logiki, Freddy nie daje się długo namawiać i razem z Frankiem schodzą do piwnicy. Jak można się łatwo domyśleć dwóch geniuszów przez przypadek otwiera kontener, a to co dzieje się później można określić jako miejscowa apokalipsa zombie.
Film powstał w 1985 roku na fali popularności gniotów po klasyce Romero. Z założenia miał być horrorem-komedią i do teraz dla mnie pozostaję wyznacznikiem tego gatunku. Powrót żywych trupów posiada wszystkie elementy kina grozy i idealnego filmu o zombie.

Różnorodne rany cięte

Dobrze się dzieje ostatnimi czasy w wydawnictwie Replika. Od niedawna oficyna zaczyna śmiało sobie poczynać w gatunku thrillera i horroru. Szczególnie cieszy zainteresowanie drugim z wymienionych. Replika zapowiedziała wydanie Jacka Ketchuma, Edwarda Lee, a od pewnego czasu można nabyć zbiór opowiadań Morta Castle'a. Na tym nie koniec, od paru dni można zaopatrzyć się w rzecz dość oryginalną  na polskim rynku. Polscy i zagraniczni autorzy, którzy lubują się w przelewaniu makabry na papier występują ramię w ramię w antologii 11 cięć
Różnorodność - to określenie bodajże najtrafniej charakteryzuje ów zbiór. Zbiór nieprzeciętny, bo oprócz tekstów naprawdę wyjątkowych znaleźć mozna teksty, za którymi kryją się uśmieszki redaktorów. Ale od początku.
Książka zaczyna się opowiadaniem Sponiewierana Grahama Mastertona i szybko wprowadza w klimat książki. Nic specjalnego, ale ma swoją atmosferę. Trochę zbyt krótkie, by można w pełni je docenić.
Po tym prologu, mamy rewelacyjny tekst Palińskiego. Marzenie to wyśmienity i soczysty kawał prozy ze świetnym językowym warsztatem.
Następny w kolejce to Futerka F. Paula Wilsona. Tekst niezły, choć mnie osobiście nie porwał. Fani literackiej makabry powinni być usatysfakcjonowani. Radość Hetmana to jeden z najbardziej absurdalnych tekstów, jakie czytałem. Nawet jak na Kubę Małeckiego jest zbyt absurdalnie. Tekst da się lubić, ale ze zrozumieniem i wyniesieniem czegoś z niego...
Doktor, dziecko i duchy z jeziora Morta Castle'a to proza nieco poważniejsza, dojrzalsza i pełna. Jedna z jaśniejszych stron tego zbioru.
Potem znów polski autor i tutaj niemałe zaskoczenie. Wybór Lucy Jacka M. Rozstockiego to naprawdę świetny tekst. Może w pewnych miejscach lekko niedopracowany, niemniej jednak zostałem nim bardzo pozytywnie zaskoczony.
Powiedz im, że kochasz Scotta Nicholsona i Głód Roberta Cichowlasa jakoś nie bardzo utkwiły mi w pamięci. Nicholson jest całkiem niezły, ale chyba dla mnie na raz, natomiast Robertowi Głód wyszedł średnio, żeby nie powiedzieć kiepsko. Bardzo prosto językowo i fabularnie, przez co cała historia niestety mocno traci. Plusem jest to, że mimo przewidywalności wciąga.
Ostatnie dwa teksty: Amerykański horror Łukasza Orbitowskiego i Dyniogłowy Johna Eversona to dwa bieguny jakości literackiej. Everson musi być żartem, bo opowiadnie jest bardzo słabe i na szczęście bardzo krótkie. Szczerze mówiąc, dziwię się popularności tego autora wśród polskich wydawców. Ale mniejsza z tym.
Amerykański horror to absolutny lider tej antologii. Orbitowski w najwyższej klasie. Pomijając fakt, że jestem zagorzałym fanem jego twórczości Amerykański horror to - dla mnie - esencja horroru. Orbitowski idealnie trafia i naciska po koleji wszystkie punkty strachu, wtapiając jednocześnie czytelnika w świat polonii amerykańskiej. To trzeba przeczytać.
Podsumowując 11 cięć to ciekawy i dość oryginalny zabieg wydawniczy. Różnorodność tekstów i poziomów również jest ogromnym plusem. Jakby się nad tym zastanowić, to śmiało można powiedzieć, że każdy znajdzie coś dla siebie. Ja znalazłem Orbitowskiego i Palińskiego. Co znajdziesz Ty, to już zależy od Ciebie. Polecam!

środa, 15 czerwca 2011

Samochodowa gawęda

Stephen King często podkreśla, że uwielbia opowiadać historie. Po jego domu i szacowanych zyskach widać, że lubi je również przelewać na papier. Często zastanawiałem się nad tym jak to by było usiąść z nim przy piwku i posłuchać jego gawędy. Z resztą nie tylko Stephena Kinga, ale każdego bardziej lub mniej zdolnego opowiadacza historii. Na takowe spotkanie natomiast zażyczyłbym sobie historię, którą uwielbiam. Historię o samochodzie, tajemnicy, przyjaźni, miłości i życiu.
Buick 8 to jedna z książek Kinga, która ma skrajne recenzje. Jedni mówią, że jest tragicznie nudna, inni zachwycają się samą opowieścią. Fabuła książki skupia się wokół grupy policjantów, którzy w swoje szeregi przygarniają syna zmarłego tragicznie oficera policji. Kiedy chłopak zżywa się nieco ze stróżami prawa, ci opowiadają mu historię tajemniczego samochodu z policyjnego Baraku B.
Rzeczywiście można tą książkę uznać za nudną. Brak w niej konkretnej akcji, mało grozy, dużo, bardzo dużo gawędziarstwa - zdaje sobie sprawę, że komuś może ona do gustu nie przypaść. Szanując opinie innych o Buicku 8, z chęcią przejechałbym po nich walcem nabijanym ćwiekami.
Buick 8 to jedna najlepszych historii amerykańskiego gawędziarstwa, jakie poznałem. Często nudzi mnie nadmierne rozdmuchanie historii pod płaszczykiem kingowskiej gawędy, ale w przypadku tej powieści nie wyobrażam sobie lepiej napisanej historii. Czytając Buicka 8 siedzi się razem z policjantami przed barakami, zajada kanapki i popija lemoniadę albo piwo korzenne. Słucha się tej kapitalnej historii i człowiek czuje wiatr na twarzy, który owiewa wszystkich zgromadzonych, słońce, które powoli chowa się za horyzontem. Wraz z Nedem Wilcoxem czujemy miłość, nadzieję, przyjaźń i wszystkie inne emocje, jakie towarzyszą chłopakowi w tej powieści. I to jest właśnie jej wspaniała siła.
King to czarodziej. Z upalnego wówczas Wrocławia przeniósł mnie na amerykańską prowincję, pozwolił spotkać wyjątkowych ludzi i posłuchać historii o niezwykłym samochodzie. A opowiadać to on potrafi, oj potrafi.

Z małej chmury duży deszcz

Przyznam szczerze, że przy opisywanej wcześniej książce Obrzęd Matta Baglio nieco się wymęczyłem. Stąd też miałem opory przed seansem filmu na podstawie książki o tytule Rytuał. Okazało się, że pisarz z Baglio średni, ale dał podstawy i kopniaka scenarzystom z krainy marzeń, którzy ze średniej książki zrobić dobry film.

Rytuał opowiada o perypetiach młodego kleryka, który aby pogłębić wiarę i powołanie wyjeżdża do Rzymu, by tam uczyć się posługi egzorcysty. Dla Michaela Kovaka będzie to nie tylko najważniejszy czas w życiu, ale również próba, która ostatecznie umocni go w przekonaniu czy się do tego nadaje.
Film rozkręca się powoli. Akcja sunie leniwie do przodu pokonując coraz to nowe pagórki fabularne. Wraz z przyjazdem do Rzymu nabiera nieco tempa. Znużony być może początkiem widz zaczyna budzić się z letargu i zaciekawieniem oglądać to co dzieje się na ekranie. Rozwój wydarzeń prowadzi do dość nieoczekiwanego i (w mojej opinii) imponującego finału.
Po pierwsze: Anthony Hopkins. Bez niego i kreacji, którą stworzył, film byłby przeciętnym zapychaczem czasu. Hopkins po raz kolejny z roli zrobił sztukę intymną, z którą widz obcuje oprócz filmu. Nawet nieźle wygląda gra pozostałych aktorów, chociaż z oczywistych względów nie dorównują panu Hopkinsowi. Szczerze powiedziawszy w filmie zabrakło nieco klimatu Wiecznego Miasta. Chociaż już tutaj można by kartę odwrócić i powiedzieć, że cały film ma charakter niemal intymny. Akcja nie rozgrywa się na Colloseum, ale w małym pomieszczeniu daleko od placu Świętego Piotra. To może się podobać, tym bardziej, że właśnie tym Baglio ujmuje czytelnika - intymnością. Efekty specjalne, fabuła oraz sceny egzorcyzmów jak najbardziej na plus. Końcowa scena to istny majstersztyk kina pseudo-satanistycznego i choćby dla niej warto przesiedzieć te dwie godziny. Chociaż uważam, że jeśli szanowny widz wkręci się w diaboliczny klimat filmu, ów czas minie jak diabeł ogonem strzelił.

poniedziałek, 13 czerwca 2011

Gwałtowna akcja-reakcja

Znów ta cholerna amerykańska prowincja. Nie twierdzę, że nie jest tam pięknie. Czerwone silosy mijane po drodze, mili farmerzy machający do mieszczuchów, spokój, cisza tak potrzebne osobom mieszkających w zatłoczonych i głośnych centrach. Problem w tym, że na tej cholernej amerykańskiej prowincji nic nie może być w porządku. Zawsze trafi się ktoś lub coś co zmąci w znaczny sposób tą idyllę. Zazwyczaj powstają o tym filmy urocze, lecz głupie. Tym razem śmiało mogę powiedzieć, że jest inaczej. Mamy tu do czynienia z jakąś częścią ekstremy, a I spit on your grave to kawał naprawdę mocnego kina.
Film opowiada historię urokliwej panny Jennifer Hills, która przyjeżdża do zapomnianej przez Boga mieścinki, aby w domku na brzegu jeziora rozpocząć swoją kolejną książkę. Wszystko wydawałoby się wręcz idealne, gdyby banda wiejskich ćwoków, którzy za wszelką ceną chcą uprzykrzyć pobyt pannie Hills. Nieoczekiwanie robią jej dużą krzywdę. Pannie Hills udaje się zbiec. Wiejskie ćwoki uznają ją za martwą. Trwają poszukiwania ciała, które przyniosą zupełnie odmienne efekty od zamierzonych.
Siadłem do filmu jakoś bez specjalnego entuzjazmu. Po seansie pozbierałem szczękę z podłogi. Kategoria "dobry i zły" absolutnie nie ma tutaj uzasadnienia. Moim zdanie I spit on your grave to kawał rewelacyjnego kina. Co prawda nie widziałem oryginału, więc nie wiem na ile został zgwałcony, ale to co zobaczyłem teraz to ekstremalne i bardzo dobre kino.
Tematem filmu jest zemsta. Jak pokazać zemstę, kiedy cały film jesteśmy karmieni sugestywnymi obrazami, mającymi wyzwolić w nas zezwierzęcenie i chęć mordu na wiejskich ćwokach? Jakiej zemsty oczekiwać w zamian za to czego doświadczyło biedne dziewczę? Krwawej i okrutnej.
Taką zemstę dostajemy. Nie tylko zemstę. I spit on your grave to brudny, sponiewierany, krwawy i bardzo drastyczny obraz, z którego nie da się spuścić wzroku. Nie jestem fanem gatunków typu gore czy innego badziewia, ale uwielbiam, kiedy makabra i drastyczność jest porządnie umotywowana. A tutaj jest.
Widz kipi ze złości nad tym co się dzieje. Duże brawa dla Sarah Butler oraz chłopaków za świetne oddanie klimatu i emocji. Rzadko ma się okazję oglądać film, który pomimo przytłaczającej ilości scen okrutnych daje poczucie pełnej satysfakcji. Chwała za to reżyserowi, który takie emocje we mnie wyzwolił.
Jako ostateczną rekomendację dodam tylko słowa mojej żony. Kiedy rano opowiadałem jej o filmie i o nieścisłościach, na które przyszedł czas po ochłonięciu, mówię: "Wiesz, ona sama w tym lesie, przeciwko tylu facetom i robi im takie a takie rzeczy. To takie trochę naciągane". Moja żona wychyliła się z łazienki i mówi: "Wiesz, z jednej strony masz rację, ale z drugiej strony jak się kobieta wkurwi...". Wszystkie wątpliwości i nieścisłości rozwiane w przeciągu jednej chwili. Trzeba koniecznie!

Czego oczy nie widzą... to może cię skrzywidzić

Każdemu z nas zapewne zdarzyło się wędrować gdzieś w kompletnych ciemnościach. Co człowiek wtedy robi? Ano, wystawia łapki, żeby zlokalizować najbliższy przedmiot, ścianę, drzwi. Macha rękami jak opętany przed sobą, powoli szura nogami szukając przeszkody, którą łatwo jest przytulić piszczelem. Zazwyczaj kończy się tak, że nie zauważamy a to starego gwoździa wystającego ze ściany, a to nie wyczujemy wcześniej taboretu. Jednym słowem: rzadko się zdarza, żebyśmy w nic nie uderzyli. Do tego dochodzi to potęgujące uczucie zagrożenia. Głowa nisko, człowiek pełza prawie w ciemności, nasłuchując wszystkiego, co pomogłoby lepiej zorientować się takiej sytuacji. Na bazie takiego zagrożenia - zagrożenia przed kompletną ciemnością - został zrealizowany film Oczy Julii.
Siostra Julii odbiera sobie życie. Dziewczyna wraz z mężem przyjeżdża do jej domu, aby odkryć tą tajemniczą śmierć. Okazuje się, że Sara nie miała powodu odbierać sobie życie. Wraz z rozwojem śledztwa Julię zaczyna prześladować człowiek, którego nikt nie widzi. Czy on jest odpowiedzialny za śmierć siostry? Julia, aby rozwiązać zagadkę musi zmierzyć się ze strachem i ciemnością, która przez chorobę obejmuje ją coraz bardziej.

Oczy Julii posiada wszystkie elementy dobrego thrillera. Jest zagadka, są poszukiwania, poszlaki, akcja, nieco grozy i klimat. Hiszpański film to obraz, który być może nie wywołuje ciarek na plecach, ale z całą pewnością może się podobać. Sama tajemnica jest przedstawiona całkiem nieźle, a poczynania Julii mogą się podobać. Można jednak przyczepić się do niektórych zachowań głównej bohaterki. Pewne spore nielogiczności w wyborach Julii nieco irytują. Pomijając to widz jest przykuty do ekranu. Stworzenie obrazu na bazie prymitywnego poczucia strachu po raz kolejny dało przekonanie, że to co najprostsze straszy najbardziej, bo może dotknąć każdego z nas. Aktorsko film na przyzwoitym poziomie. Jeśli chodzi o klimat, to czasem mam wrażenie, że Hiszpanie jak straszą, to pełną gębą. Jest ciemno, ponuro, pada, błyska itd. Do tego dochodzi ciemność, która jest nieodłącznym elementem samego filmu i jego bohaterów.
Polecam. Nie jest to horror jak go reklamują, ani nie ma nic wspólnego z innymi hiszpańskimi dziełami. To solidny kawał thrillera pokazujący, że Europa również ma spory udział w tym gatunkowym sosie.

piątek, 10 czerwca 2011

Sentymentalny koszmar

Sentyment do starych horrorów Phantom Press czy serii Amber Horror zostaje chyba niestety jeśli nie na całe życie, to przynajmniej bardzo długo. Pamiętam, że jako gówniarz w czeluściach bibliotecznych dolnych pólek (gdzieżby indziej można ustawić horrory) wygrzebałem książkę, której okładka bardzo mi się spodobała. Z perspektywy czasu trudno mi jednoznacznie stwierdzić, co lub kto okrutnie rządziło mną pod względem estetyki, ale wtedy to był szał. Dodatkowo z opisu pamiętam, że powieść była o zombie, klątwie czarownicy i małym miasteczku. Bardzo mi się ta książka spodobała. Rok temu znalazłem ją na allegro za grosze i postanowiłem odświeżyć. Do teraz żałuję 7 zł wydanych na Dzień śmierci Shauna Hutsona.
Mamy "detektywa w prochowcu", który podejmuje się rozwiązać zagadkę tajemniczego medialionu i napisu Mortis Dei. Zagadka prowadzi do tragicznych wydarzeń sprzed lat, a Lambert szybciej niż myśli odkryję dosłowność Dnia śmierci - Mortis Dei.

Pozycja Hutsona to wyjątkowo ciężkostrawny, infantylny i po prostu wybitnie głupi horror. Pomijając całą nielogiczność fabuły, niewiarygodność walącą po oczach, debilne dialogi i mnóstwo innych mankamentów, chyba jedyne co ma do zaoferowania ta pozycja to opisy śmierci i makabry. Choć nie wiem czy tak chore pobudki zwróciłyby kogokolwiek w stronę tej pozycji.
Nie wiem też jakim cudem książka mogła mi się spodobać, ale wolę tego nie roztrząsać i jak najszybciej o tym zapomnieć. Obecnie śmiało mogę powiedzieć, że Dzień śmierci to jeden z najgorszych horrorów [?] jakie miałem okazję czytać. Płytki, debilny i zachęcający do tego, by przed czytaniem mózg odstawić na szafkę. Bura należy się również autorowi za zombie, który moim zdaniem jest bardzo wdzięcznym tematem na horror czy to literacki czy filmowy. Jeśli będziecie czytać i po pierwszych dwudziestu stronach nie rzucicie jej w cholerę, to śmiało zadajcie sobie katusze i doczytajcie do końca, by z dumą ustawić to "dzieło" obok najznakomitszych dokonań pana Smitha, polać benzyną i podpalić! Albo jeszcze lepiej - sprzedajcie w pakiecie na aukcji internetowej. Mogę zagwarantować, że znajdzie się ktoś kto siedzi w szponach okrutnego sentymentu.

Lalkomordowanie

Trupi makijaż, czerwone dredy, mocna kredka pod oczy i kupa szminki. Do tego wrzask przy wokalu, szybkie gitary, punkowa perkusja. Dalej, dołóżcie sobie teksty - ironiczne, ociekające sarkazmem, przy tym jednocześnie mocno inspirowane wszelkimi przejawami horroru w popkulturze, seksem i wszystkim co "złe". Nie. To nie jest nowy image grupy chóralno-mszalnej z Torunia, ale jeden z najbardziej popieprzonych zespołów, czyli formacja Murderdolls.


Zakochałem się w tej kapeli, kiedy usłyszałem ją po raz piewszy na składance Metal Hammera. Utworem Dead in Hollywoood utorowali sobie drogę do mojej sympatii. Pierwsza płyta Beyond the Valley of the Murderdolls to istny szał i jazda bez trzymanki. Makabryczne, obrazoburcze i prześmiewcze teksty, którym wtóruje szybkie partie instrumentalne. Muzyka określana jest jako (kolejny piękny wymysł) horror punk. Myślę, że w pełni się z tym zgadzam, bo Murderdolls przypomina bandę kolorowych, niepokornych dzieciaków, śpiewających o słuszności wyboru szatana na swojego pana, śmierci, nekrofilii, horrorach i reszcie badziewia, o którym mogą śpiewać tylko zdegenerowani amerykanie.
Love at First Fright, Dawn of the Dead, B-Movie Scream Queen oraz masa innych to komiczne wariacje na temat wszelkiej masy filmów grozy, na której wychowało się to chore pokolenie. Dodać należy, że grupa lubuje się w komicznie makabrycznych teledyskach (oprócz Dead in Hollywoood) i zdecydowanie ma swój specyficzny klimat. Polecam wszystkim, bez wyjątku!





czwartek, 9 czerwca 2011

Kontrowersyjny materiał budowlany

Nawiedzony dom. Nie wiem czy istnieje coś bardziej sztampowego i oklepanego niż nawiedzony dom. Twórcy filmowi i pisarze stają na rzęsach, żeby wykrzesać coś oryginalnego z tego tematu. No bo jak przebić np. Shirley Jackson i jej Nawiedzonego, czy powtórzyć sukces Domu na nawiedzonym wzgórzu? A może nie trzeba stawać na włosach okalających oczy? Może w ogóle nie trzeba wymyślać nic nowego?
Mam wrażenie, że podobnym tropem poszli twórcy filmu House of bones i paradoksalnie to właśnie było oryginalne podejście.
Grupa telewizyjnych poszukiwaczy duchów trafia do owianego złą sławą pseudo-wiktoriańskiego domu na przedmieściach. Legenda głosi, że ponad setka ludzi straciła w nim życie, a od 1941 roku dom nie może znaleźć właściciela. Kiedy za twórcami programu Sinister Sites zamykają się drzwi, stają się oni nieproszonymi gośćmi.
Sztampa? Mało powiedziane.
Film zawiera absolutnie wszystkie elementy typowego nawiedzonego domu. Starzy właściciele byli dziwni, medium odbiera bardzo mocne sygnały, przedmioty same się poruszają itd. Do tego duchy i upiory, które pojawiają się w korytarzach tego domostwa są zrobione wyjątkowo nieudolnie. Gra aktorska leży, może poza niektórymi wyjątkami. Fabularnie film jest po prostu głupi. Człowiek ma wrażenie, że ogląda pastisz filmów grozy. Z czasem okazuje się, że jednak nie. To film zrobiony całkiem na poważnie. Kiedy na ekranie pojawiają się napisy końcowe zdałem sobie sprawę - o, zgrozo! - coś w tym filmie było. Normalnie powinienem go zjechać. Zrównać z błotem jako widz i przekląć wszystkich twórców, ale wbrew zdrowemu rozsądkowi zachęcam. Jeśli ktoś ma chwilę, to śmiało niech ogląda.
Szczerze mówiąc/pisząc, nawet nie wiem jak ocenić ten film. I chyba tym razem tego nie zrobię. Obejrzyjcie ten film, bo ja nie wiem co z nim zrobić.

Zarażony stan Maine

Od kiedy Stephen King postanowił zadomowić horror na własnym podwórku, uroczy stan Maine w USA stał się jednym z najbardziej przerażających miejsc na ziemi. Na dźwięk słowa Maine fanom horrorów przelatują przed oczami klauny, wilkołaki, psychopatyczni mordercy i masa innych uroczych elementów. O małej ojczyźnie Stephena Kinga będzie można posłuchać na tegorocznych Dniach Fantastyki we Wrocławiu w prezentacji redakcji StephenKing.pl - więc zapraszam.
Nie tylko King nie oszczędza tego uroczego rejonu Stanów. Sarah Langan, młoda ambitna autorka, uhonorowana nagrodą Brama Stokera, akcję książki Zarażeni również umieściła w omawianym stanie. Jak przystało na horror z Maine, miejsce to znów stało się świadkiem przerażających zdarzeń.
W malutkiej miejscowości Corpus Christi ludzie zachowują się dziwnie. Z dnia na dzień rośnie w nich agresja, zaczynają chorować, a w okolicznych lasach zaczynają ginąć ludzie. Co tak naprawdę się dzieję? Czy wypadek, który miał miejsce jakiś czas temu może mieć wpływ na dziwne zachowanie rezydentów tego zakątka Maine? Co oznacza coraz bardziej rozszerzająca się epidemia nieznanej choroby?

I tutaj należy się zatrzymać i szczerze pogratulować młodej autorce, gdyż Zarażeni to świetnie napisany, sprawny, choć nieco banalny horror. 
Nie sposób uniknąć porównań do prozy Stephena Kinga. Nie tylko przez pryzmat umiejscowienia zdarzeń, ale również styl pisania. Langan lubuje się w szczegółach własnych bohaterów. O dziwo, wychodzi jej to naprawdę dobrze. Każda z postaci posiada wyraźnie zarysowane tło psychologiczne. Może to nieco irytować, gdyż wydaję się, że w uroczym Corpus Christi nie ma ludzi normalnych. Powiem więcej, tam chyba nawet kot ma problemy emocjonalne. Całej podłoże psychologiczne przygotowuje czytelnika do obserwacji zmian zachowania poszczególnych mieszkańców. Nieźle wyszły wszystkie opisy zmian zachodzących w ludziach - psychicznych i fizycznych.
Jak na horror przystało, Langan próbuje straszyć. Czy jej to wychodzi? Moim zdaniem tak. Sprawność pióra sprawia, że niektóre sceny naprawdę zapadają w pamięć, a przy lekturze odczuwamy formę chorej satysfakcji. Jednocześnie minusem i plusem książki może być unikanie przez autorkę epatowania przemocą. Krwawych scen nie brakuje, ale opisane są nieco ostrożnie. Jak napisałem, dla jednych minus dla innych plus.
Podsumowując uważam Zarażonych za jeden z lepszych i przemyślanych horrorów, jakie ostatnio czytałem. Złożoność postaci, świetne portrety psychologiczne i niezły klimat sprawiają, że książkę można polecić każdemu. Fani Stephena Kinga mogą być dodatkowo usatysfakcjonowani.

wtorek, 7 czerwca 2011

Wyjątkowo zimny przystanek

Jako że przyszło lato i  niemiłosiernie leje się żar z nieba, paląc wszystko wokół, ludzie szukają schronienia i ochłody. Jedni piją zimne piwko na wrocławskim rynku, inni kąpią się w fontannie, jeszcze inny wystają w sklepach w działach z nabiałem. Sam nie cierpię takiej pogody, ale mam i na nią sprawdzone sposoby. Po weekendzie dołożyć do nich mogę film Frozen.

Frozen to nic innego jak banalna historia, zbudowana na prymitywnym poczuciu strachu. Mimo pejoratywnego wydźwięku, obraz jest kapitalnym thrillerem i skutecznie zmraża nawet w najgorętsze dni.
Otóż trójka pomysłowych amerykanów wjeżdża wyciągiem na górę, żeby poszosować na nartach zaraz przed zamknięciem. Pech chce, żeby obsługa myli ową grupę z inną i wyłącza wyciąg. Nasze bidoki utykają na wyciągu wśród wiatru, śniegu i mrozu na naprawdę sporej wysokości. Sytuacja bez wyjścia?
Ano właśnie. Jako że najprostsze rozwiązania są zawsze najlepsze tak również jest z obrazem Adama Greena. Duszność i klaustrofobiczne poczucie strachu grają tu pierwsze skrzypce. Lubię filmy bazujące na pierwotnym poczuciu strachu dlatego Frozen uważam za naprawdę godny uwagi.
Brak dłużyzn, bezsensownych i idiotycznych dialogów (które w przypadku takiego filmu często się zdarzają) oraz prawie logiczne i wiarygodne poczynania bohaterów to elementy, które przykuwają uwagę. Dodajmy do tego wyobraźnie, która w trakcie filmu podsuwa obrazy z poprzednich ferii w górach czy ostatniego wypadu na narty. Niefajnie.
Nie będę się tutaj rozwodził nad fabułą, żeby nie psuć nikomu zabawy. Powiem tylko, że Frozen mnie zaskoczył: dosłownością, dawką makabry, pomysłowością i realizmem. Biorąc pod uwagę sytuację fabularną bohaterów filmu, takie elementy sprawiają, że człowiek mimo upału sięga do szafy po koc.

Zaopiekuj się mną

Wróciłem. Brak postów związany był ze zmianą stanu cywilnego, która pochłonęła mnie bez reszty, ale wróciłem i w miarę możliwości owe braki będę nadrabiał. Tyle prywaty.
Opieka społeczna to cudowne narzędzie w rękach szaleńców i frustratów, którzy za wszelką cenę chcą udowodnić innym ludziom, żeby żyli tak jak im nakazują; z drugiej zaś cudowne narzędzie ludzi, którzy chronią dzieciaki jako istoty najsłabsze przed idiotami, którymi znudziło się bycie rodzicem. Tak czy inaczej jest to kij o dwóch końcach. Czasem jednak pracownicy opieki społecznej tak mocno angażują się w sprawę małych obywateli, że nie dostrzegają, co tak naprawdę dzieje się w danej rodzinie. Przed podobnym problemem staje Emily, pracownik opieki społecznej w filmie Case 39.

Emily odbiera rodzicom - niedoszłym mordercom - małą Lilith. Z czasem jednak okazuje się, że ma coraz więcej powodów do wątpliwości co do słuszności owej decyzji.
Film prosty i do przewidzenia, ale muszę stwierdzić, że naprawdę dobry.
Tak jak wspomniałem, fabuła niezbyt skomplikowana, ale logiczna, co już się chwali. Poczynania głównych postaci umotywowane są wątpliwościami oraz łańcuchem akcja-reakcja, tak nieraz potrzebnym w obrazach cudownego kraju zza oceanu. Tutaj fabularnie i logicznie prawie wszystko ma swoje miejsce, przez co seans jest przyjemnością. Gra aktorska nie powala, ale nie ma na co narzekać. Zarówno Renée Zellweger i Jodelle Ferland grają na naprawdę przyzwoitym poziomie. Co jeszcze może ucieszyć fanów horrorów, to fakt, że bez zbędnego pośpiechu i nachalności film całkiem nieoczekiwanie zaciska pętlę strachu nad widzem. Atmosfera powoli gęstnieje, a my zaczynamy się zastanawiać co tak naprawdę się dzieje. Pomimo dosyć oczywistych wniosków nasuwających się co do zakończenia film to świetny horror. Gdzie ma przyspieszyć przyspiesza, gdzie zwolnić - zwalnia. Klimatyczny, nieźle zagrany, z oklepaną, ale opowiedzianą w ciekawy sposób historią. Po seansie znów serce rośnie, że i amerykanie potrafią opowiedzieć ciekawą story przy oszczędności środków. Polecam!